piątek, 4 września 2015

Rozdział 7

   Wigilia... Najbardziej żwawy, pracowity, nerwowy, a zarazem uroczysty dzień w ciągu roku. Przez prawie cały dzień mama krzyczała na wszystkich, krzątając się po kuchni , tata rozplątywał lampki choinkowe i sprzątał, Piotruś biegał po całym domu ze standardowym świątecznym entuzjazmem dziecięcym, Antek był bardziej złośliwy i leniwy niż zwykle, a ja... Cóż... Ja specjalizowałam się w ścieraniu kurzy, prasowaniu męskich koszul i rozwiązywaniem konfliktów pomiędzy mamą, a innymi członkami naszej rodziny.
-Antek! Rusz swój rozlazły przez ciągłe siedzenie przed komputerem tyłek! Miałeś umyć podłogę w salonie, kuchni, jadalni i na korytarzu! Od samego rana mówiłam ci, że masz to zrobić! - mama stała na schodach, krzycząc donośnym głosem i marszcząc groźnie brwi.
-Było mówione: ,,w niedzielę i święta nakazane jest uczestniczyć we mszy świętej i powstrzymywać się od prac niekoniecznych''. Czy jakoś tak... Czy dla Jezusa tak ważne jest to, by w jego urodziny myć tą cholerną podłogę?! - słychać było krzyk Antka dochodzący z jego pokoju. Nie lubił atmosfery przedświątecznej do tego stopnia, że zmieniał się w złośliwego, rozleniwionego bachora.
-Ale to jest ważne dla mnie! - mama marszczyła brwi, aż do tego stopnia, że jej łagodna i śliczna twarz, nabrała diabolicznego wyrazu.
-Mogę się wtrącić? - zapytałam, opierając się o poręcz drewnianych schodów, którą przed chwilą wycierałam.
-Niech będzie... - twarz mamy złagodniała.
-Właściwie... - mówiłam głośno i wyraźnie, tak by mieć pewność, że złośliwy troll mnie usłyszy -Dzisiaj nie ma jego  urodzin, a jedynie wigilia jego urodzin. Czyli hipotetycznie nie ma też dziś żadnego święta... Więc łaskawie mógłbyś ruszyć tyłek?! Przez cały dzień harowałam, a panicz ubrał tylko choinkę! Ba! Jeszcze myśli, że napracował się za wsze czasy!
-Dobra! Idę już! - odburknął, wychodząc z pokoju, a w ramach protestu donośnie trzasnął drzwiami, powodując tym samym kolejną falę złości u naszej rodzicielki.
      Pomiędzy pomocą w kuchni, sprzątaniem, a prasowanie koszul męskiej części naszej rodziny, lubiłam pomagać mamię w walkach słownych z jej pierworodnym.
Nie lubiłam tej atmosfery, która gościła w naszym domu przed kolacją wigilijną, aczkolwiek starałam się nie być tak zdenerwowana jak mama i Antek. Właśnie mój starszy brat odziedziczył po mamie nerwowość, ale niestety odziedziczył także lenistwo i ironiczne podejście do życia taty. Taki układ cech charakteru tworzył mieszankę wybuchową, którą potrafił doprowadzić naszą rodzicielkę do białej gorączki.

     Około osiemnastej wszyscy byli dla siebie mili i z entuzjazmem celebrowali wigilijny wieczór. Standardowo. Fakt, iż wszystkie te denerwujące zachowania moich bliskich ustaną wraz z pojawieniem się na niebie pierwszej gwiazdki, uważałam za swego rodzaju świąteczny cud.
Wszystko odbywało się jak co roku: wigilia, otwieranie prezentów ( pluszowe skarpety, nowy obiektyw do makro, kubek w skandynawski zygzak - mama i tata, szara bluza z lisem - Antek, ogromna czekolada i poduszka z nadrukiem niedźwiedzia polarnego w szwedzkim stylu - Anita, wielkie wiaderko żelków i pluszowy miś - Tomek, paczka od Stasia, którą przemyciłam ukradkiem do mojego pokoju i schowałam pod łóżkiem ) , czas wolny ( mycie naczyń i bawienie się razem z Piotrusiem jego nowymi klockami LEGO ), pasterka, pogadanki rodzinne i wyganianie nas do łóżek. Nie było w tych świętach nic niezwykłego i niecodziennego.

     Była trzecia w nocy, a ja siedziałam na moim łóżku i gapiłam się tępo w prezent od Stasia, znaleziony pod świątecznym drzewkiem, chciałam otworzyć go w spokoju, z dala od ciekawskich spojrzeń mojej rodzinki. Powoli zaczęłam rozrywać ozdobny papier w różnokolorowe bombki... To była czerwona, flanelowa koszula. Ta, którą od niego pożyczyłam... Trzeba przyznać, że prezent mu się udał. Zastanawiałam się czy album ze zdjęciami naszych wspólnych chwil, który dostał ode mnie, też uzna za trafiony podarek.  Ciekawe czy się uśmiechnął, gdy go zobaczył... Brakowało mi jego uśmiechu. Nawet tego krzywego...
Ale to nie tylko koszula... Serce biło mi jak szalone, a moje ręce trzęsły się do tego stopnia, iż nie mogłam otworzyć tej przeklętej teczki, która była owinięta w flanelową koszulę... Otworzyłam teczkę. Na wierzchu była neonowo-żółta karteczka, na której był ładnie wykaligrafowany liścik. Wzięłam głęboki oddech.

Każdy ze szkiców jest z innego okresu mojej ,,twórczości'' (jeśli można to tak nazwać), więc wybacz, że nie wszystkie są wykonane tą samą techniką, czy też, że różnią się od siebie. Postarałem się znaleźć w moim rysunkowym archiwum nieco więcej prac, aczkolwiek nie każdy był godzien miana ,,dobrego szkicu''. Chciałbym też żebyś wiedziała, iż wcale nie jestem nienormalnym, szalonym psychofanem twojej osoby, ale jedynie traktuję cię jako swoją muzę (co pewnie uznasz jako ,,nazbyt romantyczne i przesadne określenie''). 
Dziękuję ci za pół roku w roli mojej muzy, przyjaciółki i ukochanej, najwspanialszej dziewczyny na świecie. 
Serce biło mi jeszcze szybciej. Czytałam w kółko i w kółko ostatnią linijkę, która wierciła mi jeszcze głębszą dziurę w wnętrznościach...  ,,Dziękuję ci za pół roku w roli mojej muzy, przyjaciółki i ukochanej, najwspanialszej dziewczyny na świecie''... Nie wiedziałam jak to odczytać...Ukochanej ORAZ najwspanialszej przyjaciółki czy może ukochanej przyjaciółki... Odwróciłam kartkę leżącą pod spodem... Był na niej rysunek śpiącej mnie i następny list...

Nie myśl, że jestem psycholem, który przychodzi do ciebie w nocy i robi twoje portrety... 
To było w zeszłym roku szkolnym, w czerwcu. Siedziałem przed komputerem i pisałem wypracowanie pod tytułem ,,impresjoniści polscy'' (potwornie nudne, które miało poprawić moje oceny), a ty zapukałaś do moich drzwi. Od razu wiedziałem, że to ty, bo masz swój masz swój określony rytm stukania,  no i oczywiście mówiłaś mi w szkole, że wpadniesz około godziny siedemnastej.

Zaczęłam stukać o oparcie łóżka, ale nie potrafiłam pukać jak zwykle... Nawet nie wiedziałam w jaki sposób zwykle pukam...

...Weszłaś do mojego pokoju i od razu usiadłaś na moim łóżku. Uśmiechałaś się tak ślicznie... Twój uśmiech nie zniknął nawet, kiedy powiedziałem ci, że musisz poczekać, bo znając mój zapał, gdybym zrobił sobie przerwę, to bym już  nigdy nie skończył tego okropnie nudnego wypracowania. Położyłaś się na moim łóżku i zaczęłaś przeglądać zdjęcia na swoim telefonie. 
Gdy skończyłem, ty już spałaś. Wyglądałaś tak słodko i bezbronnie... Może i jestem nienormalny, ale po prostu musiałem zrobić ci zdjęcie... Potem wziąłem kartkę i zacząłem cię szkicować. Nie wiem ile to trwało. Gdy zobaczyłem, że zaczęłaś się budzić, odłożyłem kartkę na biurko i przykryłem ją kilkoma podręcznikami. Ty powoli otwierałaś swoje zielone oczy, a ja głośno stukałem palcami o blat biurka. Skrzyczałaś mnie, że wcześniej cię nie obudziłem, a potem poszliśmy do kina, ale na inny film niż planowaliśmy. Nie pamiętam na jaki... Pamiętam, że nie chciałaś dzielić się popcornem. To dziwne... Pamiętam każdy twój komentarz do filmu, ale nie pamiętam o czym on był...
    Wzięłam do ręki drugą kartkę... Nie mogłam się uspokoić, ale pomimo mojego zdenerwowania czułam, że dziura w moich wnętrznościach powoli się zrasta... Czułam, że tymi listami zaczął odkrywać swoje karty.

To pewnie pamiętasz... W sierpniu pojechaliśmy wszyscy razem nad morze na kilka dni (Tomek, Ja, Ty, Asia i Kuba). Zdjęcie na którego podstawie to rysowałem, zrobił Kuba. Chyba nawet nie wiesz o tym, że je zrobił. Wygłupialiśmy się na promenadzie... Siedziałaś na murku i mówiłaś, że nie chce ci się iść na plaże, a my byliśmy uparci. Uśmiechnęłaś się zaczepnie i podkreśliłaś, że nie chcesz IŚĆ, więc podszedłem do ciebie i kazałem ci wskoczyć na moje plecy. Nie byłaś wcale ciężka. (nawet nie wiesz jak bym chciał tu wtrącić jakąś emotikonę, ale czułbym się źle wprowadzając dodatkowe znaki interpunkcyjne, które tworzyłyby niepotrzebne buźki, tylko dlatego, że boję się jak odczytasz moje intencję, ach te dylematy ery smartphonów ). Niosłem cię chyba nad samą plażę, po czym udawałem, że chcę cię zrzucić do wody, a ty strasznie głośno krzyczałaś, a właściwie to śmiałaś się i przeklinałaś bardzo donośnym głosem... Wszyscy patrzyli na nas jak na dziwaków. 
Późnym wieczorem siedzieliśmy wszyscy razem przy ognisku obok naszego domku. Trochę wypiliśmy, a ty znów zasnęłaś (aczkolwiek nie wypiłaś dużo). Siedziałem na ziemi, a ty spałaś w moich ramionach. To było mega przyjemne... Mogłem cię głaskać po policzkach i bawić się twoimi włosami ( emotikona płacząca ze śmiechu ). Wiem, brzmi to bardzo źle. Być może jestem nienormalny. Nad ranem odłożyłem cię do łóżka. Później prawie niczego nie pamiętałaś. Może to i lepiej... 
     Wzięłam serię głębokich wdechów i spojrzałam na następny rysunek...
-O mój Boże... - westchnęłam.
Po policzkach zaczęły mi spływać łzy

Drzwi do mojego pokoju zaczęły się otwierać. W myślach przeprowadziłam szybką kalkulację ,,Tata śpi jak kamień, więc to nie może być on. Mama budzi się w nocy kilkakrotnie, ale przecież wcześniej była w pokoju Piotrka. Po co miałaby zaglądać do mojego? Piotruś na pewno już śpi, a Antek...''.
-Puk, puk. - Antek wychylił się zza drzwi, a ja w ułamku sekundy zakryłam listy i szkice koszulą w kratę, tak by ich przypadkiem nie zobaczył - Wszystko dobrze Lizzie?
Zacisnęłam usta, otarłam oczy i wycedziłam przez zęby:
-Wszystko w porządku.
-Widzę, że wcale tak nie jest. - wszedł do mojego pokoju, zamknął cicho drzwi i podszedł do mojego łóżka -Nie płakałabyś z byle powodu.
-Nie płakałam.
-Nie, wcale. - usiadł obok mnie na łóżku.
-Czemu nie śpisz? - zapytałam gapiąc się na koszulę.
-Grałem z kumplami i zgłodniałem, więc chciałem wybrać się na dół do kuchni, by zjeść sobie zimne krokiety. - odparł, wycierając moje mokre policzki rękawem swojej czerwonej bluzy.
-Przestań! - złapałam go za nadgarstek i odsunęłam jego rękę.
-...
-...
-Co tam masz? - wskazał na koszulę.
-Nic.
-Nie umiesz kłamać.
-Nieważne. Jak chcesz, to zobacz. - westchnęłam, a z moich oczu pociekły łzy.
Podniósł koszulę, wyjął spod niej stosik kartek i karteczek. Szeroko otworzył oczy. Od razu zaczął czytać i przeglądać rysunki. Po kilku minutach, kiedy skończył czytać list o wakacjach nad morzem, wziął do ręki mój portret.
-Wow! - szepnął z zachwytem.
-Świetne szkice prawda? - uśmiechnęłam się przez łzy.
-Tak. Ja nie umiem rysować... Nie znam się... Znaczy nie wiem czy są dobrze wykonane, ale... Są prawdziwe... Bardzo. Ten portret nie wygląda jak portret, ale jak ty... Znaczy... Ma to samo spojrzenie...
Wziął do ręki list, a ja złapałam go za rękę.
-Nie!
-Ale co? - prawie krzyknął ze zdenerwowania, a ja zakryłam mu usta ręką.
-Jeszcze go nie czytałam...
-Przeczytać na głos? - zapytał cicho, odsuwając moją dłoń.
-Mhm.
Wziął głęboki wdech i zaczął cicho czytać:
-Ten rysunek (zresztą jak każdy) też ma swoją historię... To było na początku października. Siedzieliśmy w twoim pokoju, zajadając zupkę chińską. Rozmawialiśmy o tym, że makaron z owych zupek zatyka jelita i jeśli będzie się je jadło codziennie można sobie nieźle  je zakorkować. Ta... Typowe tematy... Potem rozmawialiśmy bodajże o o dzieciach z wadami wrodzonymi. Powiedziałaś, że jeśli miałabyś dziecko z taką wadą, to byś je kochała i wspierała pomimo wszystkich trudności. Potem powiedziałaś ,,Jeśli się kogoś kocha, to pomimo wszystko... Nawet jak ten ktoś cię zrani... Nawet jeśli zostanie po tym dziura we wnętrznościach... Kochasz i tak. Choćbyś nie wiem jak chciał przestać i zapomnieć... Trudno przestać'' (zapisałem to sobie), a potem dodałaś ,,Podobno lekarstwem na starą miłość jest nowa... Wiem to okrutne, ale jako ludzie staramy się wynagrodzić nasze straty...".
Potem oglądaliśmy jakiś nudny film, ale nie pamiętam jaki. 
Dygresja : Podobno zapamiętujemy tylko to co chcemy pamiętać... Chyba w to nie wierzę. Gdyby to była prawda, nie pamiętałbym naprawdę wielu rzeczy. Nieważne. 
Uznałaś potem, że nie wychodzisz dobrze na zdjęciach zrobionych z zaskoczenia. Postanowiłem ci udowodnić, że wcale tak nie jest. Następnego dnia rano, na historii siedziałaś z przodu. Kowalska robiła jakiś wykład Romkowi. Poprosiłem Tomka żeby cię zawołał. Ty się odwróciłaś, a ja zrobiłem zdjęcie. Miałem ci je pokazać na przerwie, ale mi gdzieś uciekłaś. Mogłem ci powiedzieć później, aczkolwiek zapomniałem. Ach ta pamięć... 

Pa­mięć jest straszli­wa. Człowiek może o czymś za­pom­nieć - ona nie.

 Po pros­tu odkłada rzeczy do od­po­wied­nich przegródek. 
Przecho­wuje dla ciebie różne spra­wy al­bo je przed tobą skry­wa - i kiedy chce, to ci to przy­pomi­na. Wy­daje ci się, że jes­teś pa­nem swo­jej pa­mięci, ale to od­wrot­nie - pa­mięć jest twoim panem.

John Irving
Lubię ten cytat.
Twój Staś
Łzy znów pociekły mi po policzkach.
-Lizzie? - szeptał Antek. 
-Hm? 
-To nie jest twój chłopak? 
-Nie. - odparłam cicho, zaciskając zęby. 
-...
-...
-...
-...
-Kocha cie... - westchnął cicho. 
-Chyba tak... 
-A ty go kochasz?
-Bardzo. - znów zacisnęłam zęby. Obawiałam się, że z powodu ciągłego zaciskania szczęki nabawię się jakiejś wady zgryzu, ale gdybym jej nie zaciskała z moich ust wydostałby się piskliwy, płaczliwy głosik, którego nienawidziłam.
-Czemu nie jesteście razem? 
Przytuliłam się do niego i wybuchnęłam bezgłośnym szlochem. Reszta potoczyła się już w zupełnie niespodziewanym kierunku...
Antek był jedyną osobą ( oprócz Anity ), której opowiedziałam o majowej nocy. W życiu bym się nie spodziewała, że powiem coś tak intymnego i osobistego przerośniętemu trollowi, który jest na dodatek moim bratem. Pod wpływem emocji robi się dziwne rzeczy... Chciałam się komuś wyżalić, wypłakać ,a on był jedyną osobą w pobliżu.
-Napisz do niego... - szeptał, głaszcząc moje plecy.
-Co mam mu niby napisać?! - łkałam głośno. 
-Uspokój się... Napisz żeby przyjechał na sylwestra.
-Po co?
-Przynajmniej będziecie mieli okazję pogadać za żywo... Wytłumaczyć sobie TO wszystko.
-...
-...
-...
-...
-Jutro... 
-Jutro to mistyczna kraina, gdzie przechowuje si.ę 99% produktywności, motywacji i dokonań całej ludzkości. Lizzie... Wiem, że to trudne, lecz po prostu m u s i s z to zrobić. Nie mówię, że się uda, ale chcę żebyś przynajmniej postarała się być szczęśliwa...
-...
-...
-Ale ja... 
-Ale co? 
-Boję się... 
-Rozumiem. 
-To jest mój problem tchórzostwo... 
-...
-...
-Czego się boisz?
-Boję się... Pokazać swoje prawdziwe uczucia... Boję się, ze to się nie uda. Boję się pokazać prawdziwą siebie, w sensie moje uczucia... Boję się jego reakcji.  przeraża mnie fakt, ze mogę to spieprzyć... Że będę go raniła... Kocham go, ale boję się być kochana...
-Lizzie...
Mam wątpliwości, rozumiesz?! Z dnia na dzień coraz większe...  A wiesz co jest w tym najśmieszniejsze?! To, ze one nie mają żadnego pokrycia w rzeczywistości!
-Ba da bums! - Antek udawał perkusistę, który pracuje jako ,,znacznik'' kawałów w słabym amerykańskim stand-upie z przygłupią publicznością, której trzeba tłumaczyć puenty dowcipów.
-Nie pomagasz...
-Wiem.
-...
-...
-....
-...
-Pamiętasz jak śpiewałam publicznie?
-Tam. To było w podstawówce...
-Chyba dobrze mi szło... Mówili, że powinnam śpiewać...
-Wiem.
-Wtedy zaczepiali mnie jacyś starsi chłopcy z gimnazjum... Przygryzali... To były jakieś pierdoły. ,,Eliza! Zaśpiewaj coś!'', ,,Może zostań piosenkarką.''... Ten ich ton... Pełen złośliwości. Nie był pogardliwy, ale sprawiał ból. Strach, wstyd, zażenowanie i ból jedenastoletniej dziewczynki... Zadany przez głupie docinki, które teraz skomentowałabym prostym i krótkim ,,Pieprzcie się!''...
-O czym my właściwie rozmawiamy?
 -Zastanawiałeś się kiedyś czemu tak nagle przestałam śpiewać?
-Prawdę mówiąc - nie.
-Bałam się... To nie nowość prawda?
-Liz...
-Mogło się przecież okazać, że wcale tak dobrze nie śpiewam... Oni mogli mi to mówić tylko po to, by pośmiać się z dziecka, ale ja to przyjęłam całkiem poważnie... Kiedy mogłam rezygnowałam z występów... W końcu uznałam, że ja wcale nie umiem śpiewać. Bałam się takiej reakcji... Tej samej co wtedy.
-Czyli to dlatego...
-Często zastanawiam się jakby to było, gdybym ja.... Śpiewała nadal.
-Lizzie... Ja nie wiedziałem.
-Domyślam się.
-....
-....
-Nie możesz żyć w ciągłym strachu....
-....
-....
-Mam problem ze sobą.
-To prawda.
 -Dzięki, że jesteś.
-Do usług. Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z tego, że tak naprawdę nic nie zrobiłem.
-Zrobiłeś wiele.
-Wcale nie.
-....
-....
-Idź już po te krokiety. No chyba, ze chcesz się przede mną wygadać.
-Nie dziękuję, wolę jedzenie. - wstał z łóżka i cmoknął mnie w czoło.
''Świetny cytat '' pomyślałam.


-Witam. - usłyszałam niski zachrypnięty głos.
-Staś?
-Oczywiście. Być może zmylił cie mój seksowny, radiowy głos, który pojawił się u mnie wraz z gorączką, bólem gardła i katarem. - zaśmiał się cicho.
-Przez telefon brzmisz bardziej jak zwyrodniały, zboczony facet po czterdziestce. - stwierdziłam.
-A więc nie doceniasz mojego barytonu?
-Doceniam. - westchnęłam - Nie obudziłam cię?
-Nie no coś ty!  Kto normalny śpi o czwartej nad ranem?! Przecież każdy o tej porze rozmyśla nad swoim życiem. - odparł z udawaną radością.
-Jak ci się podobał prezent? - wydukałam.
-Idealny! Ten album jest niesamowity!  Zaraz, zaraz... Źle sformułowane zdanie. To jego zawartość jest niesamowita.
-Dzięki.
-A mój?
-Zaparł mi dech w piersiach i wywołał łzy. - odparłam szczerze.
-Radości?
-Sama nie wiem....
-...
-...
Wzięłam głęboki wdech i zapytałam:
-Przyjedziesz do mnie?
-Co? - był zdziwiony.
-Czy przyjedziesz do mnie na sylwestra?
-Jeśli chcesz go spędzić w moim towarzystwie, będzie to dla mnie zaszczyt.
-Dzięki.
-Sprawdzić pociągi?
-Nie trzeba. Pierwszy masz o siódmej dwadzieścia, a drugi o dwunastej piętnaście.
-Którym mam przyjechać?
-Ty wybieraj.
-Okay. Spodziewaj się niespodziewanego.
-...
-...
-Mam problemy ze sobą...
-Mam to samo ze sobą.
-...
-...
-Potrzebuję cię.
-...
-...
-Ja ciebie też.
-Dobranoc.
-Dobranoc i do zobaczenia w sylwestra... - szepnął.
-Do zobaczenia w sylwestra. - westchnęłam.
Rozłączył się, a ja poczułam, że teraz najgorsze przede mną. To był czas na pokonanie mojego strachu przed porażką.

niedziela, 16 sierpnia 2015

Rozdział 6

     Tyle czasu czekałam na ten dzień... Dzień w którym w końcu pojadę do domu. Tęskniłam za rodzicami i braćmi,  pomimo naszych cotygodniowych rozmów na skypie i cowieczornych półgodzinnych pogadanek z mamą. Od kiedy pamiętam mama była dla mnie przyjaciółką i wsparciem. Ta bliskość pomiędzy nami była dla mnie czymś całkowicie naturalnym. Od zawsze rozmawialiśmy na wszystkie tematy, nawet na te dość krępujące. Wiedziała o mnie wszystko. No prawie...
Nic nie wiedziała o tym incydencie majowej nocy. Wolałam omijać ten temat szerokim łukiem.
Jak niby miałabym jej o tym powiedzieć? ,,Hej mamo! Pamiętasz jak opowiadałam ci o majówce u Tomka? To wypiłam wtedy więcej niż ci powiedziałam, potem poszłam na spacer po lesie w nocy ze Staśkiem, a jeszcze później się z nim obściskiwałam (prawie), po czym on następnego dnia na kacu powiedział mi, że TO nie miało znaczenia, tym samym sprawił mi ból, który czuję do dziś, bo go do cholery kocham!''... Nie zabrzmiało by to zbyt dobrze.
Nie wiem czy tamtej nocy go kochałam... Po prostu nie wiem, ale jedno jest pewne: dziś go kochałam i to cholernie bardzo. To było najgorsze.
    Leżałam w moim łóżku, owinięta w kokon z kołdry i przytulona do Tadzia. Grudniowe słońce leniwie przedzierało się przez przerwę między białymi zasłonkami w szary skandynawski zygzak. Słońce oznaczało mróz więc jeszcze bardziej zawinęłam się kokon i próbowałam ponownie zasnąć.
Usłyszałam głośne pukanie do drzwi. Mrużąc oczy spojrzałam na ekran telefonu - 7:14.
-Na Boga! - krzyknęłam spod kołdry - Jest sobota!
Pukanie nie ustawało, a stawało się wręcz coraz głośniejsze i bardziej uciążliwe.
-Proszę! - wrzasnęłam.
Odwróciłam się w stronę drzwi i zobaczyłam w nich Damiana. Miał ponury wyraz twarzy i gapił się na mnie jak na ducha.
Pewnie wyglądałam okropnie, ale to nie ważne. Jedyne o czym myślałam w tej chwili było to, by wyrzucić tego dupka z mojego pokoju.
-Cześć. - wydukał z krzywym uśmiechem, ale zupełnie innym i bardziej przygnębiającym, niż uśmiech Stasia.
Poczułam do niego dziwną sympatię, ale... NIE! To dupek. Anita od miesiąca była przygnębiona, płakała po nocach. Była w nim cholernie zakochana, a on potraktował ją jak przepustkę do wygrania głupiego zakładu. Nie mogłam na niego patrzeć...
-Wyjdź! - wskazałam na drzwi i powiedziałam spokojnie.
-Nie... Nie mogę. - mówił cicho, dalej stojąc w progu i gapiąc się na mnie, ubraną w za dużą koszulkę z logiem Batmana ukradzioną z szafy starszego brata, flanelowe spodnie w kratę, z podkrążonymi oczami i uczesaną w nieudolnie zrobiony warkocz.
-To nieuczciwe... - dodał już dużo głośniej.
-Co jest nieuczciwe? - starałam się nie wybuchnąć gniewem i uspokoić moją ( prawie ) nieokiełznaną chęć nawrzeszczenia na Damiana oraz rzucenia w niego czymś bardzo ciężkim i najlepiej ostrym .
-To jak mnie traktujesz... Ja wiem, że zrobiłem coś okropnego, ale czemu nie dasz mi tego wyjaśnić? Może było zupełnie inaczej... Wolicie myśleć, że jestem uosobieniem nikczemności... Chciałbym to naprawić... - patrzył mi głęboko w oczy.
-Pewnie nie da się tego naprawić. - stwierdziłam.
-Chcę przynajmniej spróbować... - westchnął.
-Siadaj. - wskazałam palcem na kanapę.
Miał racje. To było nieuczciwe, a ja chciałam znać jego wersję wydarzeń (co nie zmienia faktu, że byłam na niego wściekła).
-Obiecaj mi coś... - zaczął spokojnie i poprawił misternie ułożone jasne włosy- Obiecaj mi, że nie będziesz mi przerywać.
-Obiecuję. - odparłam i usiadłam po turecku, owijając się kołdrą.
Damian wziął głęboki wdech i zaczął:
-Jest dla mnie ważna. Najważniejsza. Nigdy czegoś takiego nie czułem... Kurde... Kocham ją... Rozumiesz?
Kiwnęłam głową.
-To prawda, założyłem się z kumplami o to, że wezmę na bal Anitę. - mówił cicho - Jestem beznadziejnym dupkiem... Miałem zamiar się z nią po prostu zaprzyjaźnić i wziąć na bal... Tak po prostu... Wydawała się nudna i sztywna... Kurde.. Okazała się zupełnie inna... Zabawna, mądra... Wyjątkowa. Zakochałem się w niej... To nie miało tak być. Teraz... A teraz ona mnie nienawidzi... Nie dziwię jej się! Jestem okropny... Wyszło tak jakbym był najgorszym bydlakiem na świecie... Bo jestem! Mogłem się jej przyznać... Gdyby wiedziała to ode mnie...
-Ona cie wcale nie nienawidzi... Kocha cie... - westchnęłam - Wybacz, że nie dotrzymałam obietnicy...
-Nic nie szkodzi... Ja bym nie potrafił kochać kogoś takiego jak ja...
-Ona potrafi.
-Co mogę zrobić by ją odzyskać? - znów poprawił włosy.
-Powiedz jej to co powiedziałeś mi... No wiesz... Szczerość. To chyba oczywiste...
-Unika mnie... Za każdym razem gdy do niej podchodzę, ona po prostu ucieka. Nie odbiera ode mnie telefonów... SMS-y i e-maile wchodzą w grę?
-Nie.
-Wiedziałem...
-Wymyśl coś.
-...
-...
-...
-...
-LIST! - wykrzyknął - Będę miał czas ułożyć sobie wszystko w głowie i przelać na papier.
-Dobry pomysł. - odparłam.
-To chyba dość romantyczne co? Ale... Nie mam jej adresu... Kurde...
-Dam ci ten adres... - westchnęłam - Daj mi swój telefon.
-Serio? - spojrzał na mnie z radością.
-Tak.
Damian podał mi telefon, a ja wstukałam jej adres w jego notatniku.
-Kurde. Elizo, ratujesz mi życie. - uśmiechnął się.
-Tylko nie Elizo...
-Co?
-Lizzie, Liz, Ela, Liza... Błagam... Tylko nie Eliza.
-Okay. Wybacz.
-Nic się nie stało.
-...
-...
-Jestem tchórzem... Mogłem jej powiedzieć... Straciłem osobę, którą kocham... Cholernie chcę ją odzyskać!
-Mogłeś... Ale możesz ją też odzyskać.
-Myślisz, że się uda?
-Może.
-Dziękuję, że mi pomagasz Liz...
-Ja tobie nie pomagam... Mam cię w dupie. Wciąż jestem na ciebie zła, ale chcę żeby Anita była szczęśliwa. Nie wiem czy ten list da jej szczęście, ale chcę by znała prawdę.
-Powinienem napisać?
-Jeśli nie napiszesz, to ja powiem jej prawdę.
-Błagam... Nie rób tego.
-Czemu?
-Chcę to sam załatwić... Obiecaj, że jej nie powiesz. - przeczesał włosy ręką.
-Okay. Obiecuję.
-Na pewno?
-Tak.
Wstał z kanapy, podszedł do drzwi i powiedział:
-Dziękuję.
-Proszę, ale wciąż cię nie lubię...
-Rozumiem, ale... Czemu?
-Być może to przez nadużywanie słowa ,,kurde'', a może przez ten twój parszywy, cwaniakowaty wyraz twarzy, przez ciągłe poprawianie włosów, denerwujący głos, przez ludzi, którymi się otaczasz... Zaraz, zaraz... Mam! Zraniłeś moją przyjaciółkę! O! Jeszcze nie dajesz mi spać o siódmej rano. Mało powodów?
-Nie. - uśmiechnął delikatnie - A wcześniej mnie lubiłaś?
-Nigdy cię nie lubiłam.
-A.
-Był taki moment gdy byłam skłonna cię polubić, ale to spaprałeś.
-Rozumiem. - szarpnął za klamkę - Muszę już iść. Do zobaczenia.
-Wesołych świąt. - uśmiechnęłam się lekko.
To, że nie powiedział jej prawdy od razu,  nie wyklucza go z wszechobecnej radości z powodu świąt Bożego Narodzenia.
-Wesołych... - odparł ponuro i zamknął drzwi.

       Siedziałam w prawie pustym przedziale i patrzyłam na zupełnie nieośnieżone pola, które wyglądały jakby przeżyły jakiś potworny kataklizm lub bitwę. Rozpierało mnie uczucie szczęścia, że wracam do rodzinnego domu.
Po przedziale biegał jakiś pokrzykujący dzieciak z paczką żelków, kiedy przewrócił się i obsypał mnie kolorowymi misiami, zaśmiałam się tylko i pogłaskałam go bo krótkich blond włosach. Dzieciak spojrzał na mnie swoimi wielkimi niebieskimi oczami, również radośnie się uśmiechnął i pobiegł w kierunku swojej mamy, która odłożyła telefon na bok i zaczęła go wołać ,,Bartuś! Bartuś! Nie przeszkadzaj pani!''. Drobny chłopaczek przypominał mi Piotrusia - mojego sześcioletniego brata. Tęskniłam za nim. Był jednym z najbardziej uroczych i kochanych urwisów jakich znam. Do dziś pamiętam moje jedenaste  urodziny, kiedy to moi rodzice oznajmili mi, że mają dla mnie i Antka ,,prezent niespodziankę''. Tata obejmował mamę w talii, a ona głaskała się po brzuchu, w taki sposób zawsze pokazuje się ciążę w niezbyt dobrych filmach. Nie trudno się domyślić, że nie byliśmy zadowoleni w tym momencie (choć trudno nam się dziwić), ale teraz Piotruś był naszym niekwestionowanym ulubieńcem.
    Wczoraj go pożegnałam (nieważne, że na dwa tygodnie - pożegnanie to pożegnanie), przytulił mnie mocno i westchnął ,,Będę tęsknił Lizzie. Bardzo.'', odparłam ,,Ja bardziej'', a on się krzywo uśmiechnął... Chciałabym kiedyś odkryć tajemnicę tego uśmiechu....
Nie było go 24 godziny, a ja już tęskniłam.Tęsknota za nim zaczynała mi się już nie tylko dłużyć, ale zwyczajnie przykrzyć... Ba - tak naprawdę, zdążyła mi dotkliwie obrzydnąć!
Najgorsze jest to, że tak naprawdę nie miałam pojęcia co on czuje...
      Zmiana scenografii zawsze świetnie robi człowiekowi na nerwy, a zwłaszcza zmiana scenografii z ceglanego internatu na nasz dom w środku lasu. Chciałam jak najszybciej zapomnieć o tym wszystkim...Choć na chwilę. Po prostu wolałam wkręcić się w wir przygotowań do świąt Bożego Narodzenia niż zamęczać się tymi myślami non stop.
      Na stacji, na której kazał mi wysiąść starszy brat, radośnie wyskoczyłam z pociągu i ruszyłam wzdłuż perony. Z plecakiem na plecach, torbą przewieszoną przez ramię i walizką w prawej ręce, no cóż - nie poruszałam się zgrabnie niczym gazela... Oprócz mnie z pociągu wysypała się dość nieliczna garstka ubranych w puchowe kurtki pasażerów - przypuszczalnie tubylcy, którzy, bardziej pewniejsi własnych tras niż ja swojej, zniknęli z peronu błyskawicznie, jak leśne gryzonie pierzchnące do swoich norek. Gdy tylko widok się przerzedził, moją uwagę przykuł wysoki chłopak w niebieskiej czapce z pomponem.
-Lizzie! - krzyczał głośno biegnąc w moją stronę, podnosząc wysoko swoje długie nogi w zimowych traperach.
-Antek! - krzyczałam równie radośnie - odłożyłam na ziemię wszystkie moje bagaże.
Nim się zorientowałam, mój brat stał już przy mnie z rozłożonymi długimi ramionami. Wtuliłam się w niego mocno. Nie widziałam go od września i tęskniłam za tym przerośniętym złośliwcem.
Musiało to wyglądać dość komicznie - dziewczyna w niebieskiej kurtce, popielatym szaliku i czapce spod której wystawał długi, rudy warkocz, stojąca na palcach, by móc się przytulić do prawie dwumetrowego (192 cm) chłopaka, który non stop się śmieje i wygląda jak przerośnięty elf.
-To co tam malutka? Jak minęła podróż? - wyrwał się z moich objęć i zapytał z uśmiechem. Wyglądał zupełnie tak samo jak tata, tylko nie miał zmarszczek. Miał te same niebieskie, roześmiane oczy, takie same włosy koloru ciemny blond, ten sam wzrost i zupełnie ten sam szeroki uśmiech.
-Świetnie. - odpowiedziałam bez chwili zawahania. Wszystkie przemyślenie postanowiłam zostawić w pociągu. Nie chciałam o nich pamiętać.
-Pomogę ci. - powiedział radośnie podnosząc z ziemi moją torbę i walizkę.
-Tęskniłam złośliwy olbrzymie. - było tak zimno, że powietrze, które wydychałam w mgnieniu oka zmieniała się w parę.
-Ja za tobą też rudy krasnalu. - parsknął śmiechem i ruszyliśmy w stronę samochodu.

     Po godzinie energicznej, ożywionej rozmowy wewnątrz starego opla, byliśmy już nieco zmęczeni, ale nie swoim towarzystwem, lecz swoimi słowotokami. Każde z nas miało coś niezwykle ważnego do powiedzenia drugiemu. Mówiliśmy niezwykle głośno, starając się przekrzyczeć radio i siebie nawzajem,
-Długo na mnie czekałeś? - zapytałam, ściszając jeszcze trochę radio, ale tak by słyszeć jeszcze gitarowe dźwięki z jego playlisty.
-Znasz mnie. Powinnaś się domyślić, że ledwo zdążyłem na czas. - odparł z uśmiechem.
-Fakt. Dzięki, że po mnie przyjechałeś.
-Ależ proszę. - spojrzał na mnie radośnie i dodał przełykając ślinę - Nasza rodzicielka zrobiła dziś schabowe.
-Dzwoniłeś żeby zapytać co jest na obiad?
-Hej! Jestem studentem, więc rzadko mam okazje zjeść porządny, zdrowy i domowy posiłek. Zresztą nie dzwoniłem tylko po to. Musiałem dać im znać, że to ja cię odbiorę. Choć nie ukrywam, że głównie chciałem się dowiedzieć czym się posilę po tak długiej nieobecności w domu rodzinnym.
-To zmienia postać rzeczy. - stwierdziłam.
-A jak tam twoi wymyśleni znajomi, których w życiu nie widziałem na oczy? - zapytał złośliwie.
-Bardzo dobrze. A co u  twojej niesamowitej wyimaginowanej dziewczyny, której nigdy nie miałam okazji spotkać? - odparłam starając się mu dorównać w złośliwości.
-Moja urojona BYŁA dziewczyna pewnie ma się świetnie w odróżnieniu do mnie.
-Była?
-Mhm.
-Od kiedy?
-Jakieś trzy dni.
-Nie wiedziałam...
-Nic nie szkodzi Liz. Nic nie szkodzi... - uśmiechnął się delikatnie.
-Chcesz o tym pogadać?
-Wolałbym nie.
-Okay.
-Nie chcę cię męczyć moimi problemami: było minęło, życie toczy się dalej, historia pisze się nadal, ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem... Znam jeszcze mnóstwo tego moralizatorskiego gówna, ale myślę, że oboje wiemy jak na tą chwilę się czuję oraz że takie cytaty potęgują we mnie chęć zwrócenia mojego dzisiejszego, przepysznego i mega niezdrowego śniadania w McDonaldzie.
-Rozumiem. Chociaż chętnie posłuchałabym jeszcze kilku złotych myśli. - uśmiechałam zaczepnie.
-Widzę, że chcesz czyścić mój samochodzik z wymiocin. To twój wybór.
-Zmieniłam zdanie. Nie mam już ochoty słuchać złotych myśli.
-A to jest świetny wybór Liz. Świetny wybór...

    Z daleka widziałam już nasz dom, a właściwie naszą ,,drewnianą rezydencję'' jak to zwykł nazywać go mój dziadek, którego już z nami nie było.
Dom był zbudowany z drewnianych bali, co dawało mu ten niesamowity, tajemniczy nastrój. Cała ,,drewniana rezydencja'' była oczywiście projektem babci oraz dziadka, ale oni sami w niej nigdy nie zamieszkali. Właściwie to dziadek tam mieszkał, ale tylko cztery lata. Gdy budowany przez niego dom marzeń wyglądał już jak coś w czym da się mieszkać, dziadek dowiedział się, iż jego ukochana żona ma złośliwego raka tarczycy, co przesądziło o tym, że muszą przenieść się do miasta, by być bliżej szpitala oraz móc dojeżdżać na chemie i eksperymentalne zabiegi, mające zniszczyć komórki rakowe. Pomimo mieszkania z daleka od budowy i innych przeciwności losu dziadek dokończył budowę domu. Niestety babcia w między czasie zmarła, a dom został przepisany na moją mamę - jedyną córkę dziadków. Mama była wtedy w drugiej ciąży i szukała wraz z tatą mieszkania, które byłoby większe niż kawalerka, w której to dotychczas mieszkali.
Dziadka nie pamiętam za dobrze... Pamiętam, że mówił do wszystkich w wołaczu, co jest oczywiście poprawne, ale dość denerwujące. Podobno był ,,świetnym facetem'' i wspaniale grał w tenisa. Ja niestety słabo go pamiętam. Zmarł dzień przed moimi czwartymi urodzinami.
    Przed domem na ganku obrośniętym bluszczem czekali na nas opatuleni w polarowe, oliwkowe bluzy rodzice, o dziwo bez Piotrka. Tata wysoki, łysiejący już facet, który uśmiechał bez przerwy i obejmował mamę w talii. Mama stała z ramionami skrzyżowanymi na piersi, raz po raz odgarniając targane przez wiatr, rude włosy z twarzy.
Gdy tylko Antek zaparkował przed gankiem, radośnie wyskoczyliśmy z samochodu, a rodzice przydreptali do nas w swoich kapciach, nie zważając na zamarzniętą ziemię.
-Dzieciaki! - krzyknął tata i objął nas wszystkich swoimi długimi ramionami.
-Tęskniłam. - odparła mama ze łzami w oczach. Zawsze była nazbyt uczuciowa.
Trwaliśmy w grupowym, rodzinnym uścisku kilkadziesiąt sekund, po czym odezwał się Antek:
-Wiecie... Też tęskniłem i w ogóle, ale... Schabowe mnie woła.
-O! Mnie też! - dopowiedział tata.
-Wiecznie nienajedzone olbrzymy... - westchnęła mama - Chodźcie do domu. Potem przyniesiecie bagaże. Schabowe krzyczy coraz głośniej.
       Siedzieliśmy przy stole w jadalni, patrząc na puste już talerze, na których nie było już ani  śladu po schabowych, ziemniakach i surówce. Kuchnia mamy była też między innymi powodem mojej tęsknoty za rodzinnym domem.
-Rodzicielko... - Antek odsapnął po pochłonięciu ostatniego ziemniaka - Ta strawa była tak wyborna, iż jestem skłonny włożyć naczynia do zmywarki w geście wdzięczności.
-Och, cóż za poświęcenie. - uśmiechnęła się mama - Mógłbyś też przetrzeć ów stół po obiedzie.
-Jestem w stanie to uczynić, gdyż strawa była zacna. Jestem gotów na wszelkiego rodzaju poświęcenia, by podziękować ci za domowy posiłek opiekunko domowego ogniska, zwana matką rodzicielką. - Antek oparł się i położył dłoń na swoim brzuchu, pokazując jak bardzo się nasycił.
-Ale mi serce bije... - westchnął tata.
-Brawo. Co miałeś z biologii? 3-? - odparł ironicznie Antek.
-Tak się mówi jak serce pompuje krew szybciej... Mówi się ,,Serce mi bije''. - zaczął się tłumaczyć tata.
-Gratulacje. - odparłam, a mama parsknęła śmiechem.
-No ale... - dukał tata.
-Gratulujemy, że ci serce bije... Romantyku ty... Obesrany.- uśmiechnął się zaczepnie Antek.
-Co mamy ci z tej okazji wysłać kartkę? - zapytałam z ironią godną jego samego.
-Skąd w was tyle jadu? - zapytał udający oburzenie tata - Skąd się wzięło u moich dzieci tyle złośliwości?
-Tak ich wychowałeś. - parsknęła śmiechem mama - Raczej trudno być miłym, gdy wychowuje cie człowiek równie ironiczny co wysoki.
-Mam nadzieję, że Piotruś taki nie będzie. - westchnął tata - Jak dobrze, że jest teraz u Kuby i nie musi patrzeć jak jego starsze rodzeństwo miażdży niewinnego ojca.
-Nie ochronisz go przed wszechogarniającą złośliwością i ironicznym poczuciem humoru panującymi w tej rodzinie od wieków. - podsumowała mama.
-Może i tak będzie lepiej. - stwierdziłam - Od dziecięcych lat będzie miał styczność z atmosferą, która pewnie nie ominie go w późniejszych latach jego życia. Będzie przyzwyczajony do małych złośliwości i ironicznych przytyków, dzięki czemu nie będzie płaczącym z byle powodu mięczakiem, a co więcej będzie umiał odpyskować. To także bardzo ważna umiejętność.
-Fakt. - zgodził się ze mną tata - Może i ma to swoje plusy.
-Kiedy wróci młody? - zapytał Antek, wstając z miejsca.
-Za godzinę. - odparł tata - Jak chcesz możesz go odebrać. Oczywiście w ramach podziękowania za sycącą strawę.
-Nie sądzę, byś pomagał przy jej przyszykowaniu. - stwierdził Antek, zbierając naczynia ze stołu.
-Kupiłem ziemniaki. - uśmiechnął się tata.
-Myślę, że kupienie ziemniaków nie zalicza się do pomocy w przygotowaniu. - Antek także uśmiechnął się zaczepnie - Myślę też, iż będę zbyt wykończony psychicznie i fizycznie po wstawieniu naczyń do zmywarki, by prowadzić samochód, a wolałbym jednak się nie przemęczać.
-Oj biedny. Zapomniałeś, że musisz też wytrzeć stół. - dodała mama.
-Och nie! - Antek teatralnie wytarł pot z czoła - Widzisz ojcze? Nie wiem czy nie padnę w międzyczasie wykończony na ziemię. Wybacz, lecz ty musisz odebrać swego potomka.
-I tak zrobię. - odparł udając naburmuszenie.
-Nie masz wyjścia Ludwiku. - dodała od siebie mama - Możesz wyjechać wcześniej i przy okazji kupić kilka rzeczy.
-Oczywiście. - odparł tata ponuro i cmoknął mamę w policzek - A mówili ,,Będziesz miał syna. Będzie dla ciebie wsparciem. Będzie ci pomagał''...
-Ludzie kłamią, tato. - stwierdziłam.
-Ale w taki sposób?! - wzdrygnął się - Okropieństwo.
Mama parsknęła głośnym śmiechem, a Antek odparł z uśmiechem:
-Ja też cię kocham tato.
-Idź już lepiej wstaw te naczynia do zmywarki, a ja pojadę do sklepu. - westchnął tata i wstał od stołu.
       Była trzecia w nocy, a ja nie mogłam spać. Leżałam w moim ogromnym łóżku na środku pokoju, okryta jasnoniebieską kołdrą i gapiłam się na belki nośne, oplecione białymi lampkami choinkowymi. Dostrzegałam ironię, z jaką los pisał moją przyszłość. Skazywał mnie na ból bliskiej mi osoby i oczywiście na Stasia... Wciąż miałam wrażenie, że on coś do mnie czuje, ale starałam się wypierać te myśli z głowy. ,,Gdyby kochał to by tego nie powiedział. Rozumiesz?! Chciał to wymazać z pamięci, czyli cię nie kocha.'' - mówiła jedna część mnie, a ta druga dopowiadała co chwilę ,,Gdyby cię nie kochał i gdyby TO naprawdę według niego nie miało znaczenia, to by zerwał z tobą kontakt. Miał by cię gdzieś. Zależy mu na tobie!'' i znów ta pierwsza ,,Nie chciał tracić przyjaźni idiotko!''. Takie małe rozdwojenie jaźni.
     Nie wiedziałam co myśleć... Co mam ze sobą zrobić? Chwilami miałam wrażenie, jakbym występowała w jakimś durnym filmie, w którym zakochani próbują sobie wyznać miłość, ale los wciąż krzyżuje ich plany i jedyne co im zostaje to smutek, bo oboje myślą, że ta druga osoba nic nie czuje... Nienawidzę takich komedii romantycznych. W moim życiu brakowało jedynie slapstickowych śmiechów, no i dobrego zakończenia...
Mojry, mityczne dziewoje snujące przędzę ludzkich dziejów, musiały być zachwycone tak przednim dowcipem.

sobota, 8 sierpnia 2015

Rozdział 5

      Schodziłam powoli po starych betonowych schodach, starając się nie skręcić sobie kostki, w moich jedynych, okazjonalnych obcasach. Kurczowo trzymałam się metalowej poręczy i powoli stawiałam stopy na dość stromych schodkach. ,,Cholera! Czemu tu nie ma windy?!'' ten zwrot powtarzałam w myślach niczym mantrę. Chodzenie na obcasach szło mi raczej dobrze, ale niestety tylko na płaskiej powierzchni. Wszelkiego rodzaju wzniesienia, dołki, progi i schodki były bolesną karą za próbę ulepszenia matki natury. Kilka dodatkowych centymetrów i ładnie wyeksponowana pupa nie były warte życia w ciągłym strachu przed wylądowaniem w szpitalu z pogruchotanymi kośćmi w kończynach dolnych... Kłamałam. Było warto.
     Otworzyłam skrzypiące, wielkie, ciemno zielone drzwi akademika żeńskiego. Staśka jeszcze nie było, więc usiadłam na szerokim murku, tak by nie pobrudzić mojej kremowej sukienki. Ciemność miejscami rozświetlały lampy uliczne, a niebo było dziś wyjątkowo gwieździste. Uwielbiam takie wieczory, gdy wszystko jest takie romantyczne. Pech chciał niestety żebym takie wieczory spędzała w samotności. Dziś było inaczej.
Spojrzałam na stronę parku. Musiałam mrużyć  oczy, w dali widziałam biegnącą postać. To był Staś. Miał na sobie dobrze skrojony, czarny garnitur, a pod kołnierzykiem białej koszuli widać było muszkę. W miarę tego jak się zbliżał, zaczynałam dostrzegać jego twarz. Był uśmiechnięty, a w jego oczach nie było już tak wielkiego  smutku. Jedną ręką machał do mnie, a drugą trzymał za plecami. Wbiegł na schody, podnosząc wysoko swoje długie nogi, a gdy już staliśmy twarzą w twarz ( choć raczej trudno tak powiedzieć, gdy dzieliło nas około dziesięć centymetrów, uwzględniając to, że miałam na sobie obcasy wysokie także na dziesięć centymetrów )  powiedział cicho i dostojnie:
-Dobry wieczór panno Szydłowska.
-Dobry wieczór wielmożny panie Markowicz. - odparłam.
Staś parsknął serdecznym śmiechem i wyjął zza pleców śliczny bukiet z polnych kwiatów.
Cholera! Skąd on wiedział?!
Nie wiedziałam co powiedzieć, ale z gracją ( jeśli można tak nazwać próbę utrzymania równowagi na szpilkach i  podpieranie się lewą ręką o betonowy murek, tak by nie runąć na ziemię przy przekierowywaniu ciężaru ciała na drugą nogę ) przyjęłam owy podarunek.
-Dziękuję. - powiedziałam cicho, odgarniając zakręcone przed kilkoma minutami włosy z twarzy.
-To ja dziękuję. - odparł z uśmiechem.
-Za co?
-Za wszystko. Między innymi za wczoraj. Gdyby nie ty bolało by mnie tysiąckroć bardziej i gdyby nie ty, ten wieczór nie zapowiadałby się tak wspaniale. - uśmiechnął się rozczulająco.
-Ale skąd ty... Znaczy te kwiaty... One...
-Nie podobają się? - przerwał mi zmartwionym tonem. To było dość urocze.
-Są cudne, ale skąd wiedziałeś?
-Polne...
-Tak.
-Pamiętasz tegoroczną majówkę?
-Nawet za bardzo... - wyszeptałam.
-Co mówiłaś?
-Tak. Pamiętam. - poprawiłam się. Miałam niesamowite szczęście, że nie usłyszał.
-No właśnie. Mówiłaś wtedy, że wolałabyś dostać bukiet polnych kwiatów niż bukiet identycznych róż z kwiaciarni. Pomyślałem, że dostarczę ci polne kwiaty. Nawet nie wiesz jak trudno je zdobyć w mieście. - uśmiechnął się serdecznie.
Nawet ja tego nie pamiętałam.
-Jesteś niesamowity.
-Wcale nie. -  uśmiechnął się rozczulająco, zawahał się chwilę i dodał - A ty przepiękna.
-Dziękuję. - czułam, że na moja twarz wpływa rumieniec.
-...
-...
-Zaniesiemy je do pokoju? - Staś wskazał na kwiaty.
-Gardzę tobą! Chcesz mojej rychłej zguby?! W tych butach nigdy! - mówiłam z teatralnym oburzeniem. Nie oszukujmy się nigdy nie byłam zbyt dobrą aktorką.
Staś wybuchnął głośnym śmiechem i powiedział:
-Nigdy nie zrozumiem dziewczyn. Jeśli chcesz pójdę do dozorcy i poproszę go żeby je przechował, a jak będziesz wracać to je odbierzesz. Okay?
-Dobrze. - oddałam mu swój bukiet, a on otworzył wielkie, skrzypiące drzwi internatu i wszedł do środka.
    Uniosłam wzrok na Oriona, jedyną konstelację, którą umiałam rozpoznać i usłyszałam jak drzwi się otwierają. Uśmiechnięty Staś usiadł obok mnie na murku i sam zaczął patrzeć w gwiazdy.
-Gwiazdy nigdy nie są na wyciągnięcie ręki. Są nieskończenie odległe, to oznacza ból, który człowiek odczuwa spoglądając w górę. To delikatne rwanie w głębi serca. - zacytowałam cicho.
-Isabel Abedi. - odparł Staś z krzywym uśmiechem.
-Nie da się ciebie niczym zaskoczyć, prawda?
Znów uśmiechnął się tylko krzywo i powiedział niskim ciepłym głosem:
-Są gwiazdy, których tak już nie ma, kiedy my widzimy jeszcze ich światło. Zgasły, rozumiesz, ale wcześniej wysyłały ku nam swój blask. A potem, kiedy ich już dawno nie ma, zostaje jeszcze światło, które dla nas świeci.
-Jak to jest możliwe, że powiedziałeś to bez zająknięcia?- zapytałam szeptem. Nie chciałam niszczyć tej chwili.
-Nie wiem. - wzruszył ramionami i dodał - Gesa Schwartz.
-To tak jakbyśmy patrzyli w historię... Widzimy coś czego nie ma.
-Tak po prostu ich nie ma. Tak jak JEGO tak po prostu nie ma... - Stasiowi zarwał się głos. Nadmiar bólu nie pozwolił mu dokończyć zdania.
-Ale pozostał po nim jego blask... Blask wspomnień...
-...
-Słabe porównanie...
-Wcale nie.
-...
-...
-Jesteśmy spóźnieni. - stwierdził patrząc na zegarek.
-Skoro już jesteśmy spóźnieni, to wejdźmy w wielkim stylu. - zaproponowałam.
-To za małe spóźnienie na ,,wielkie wejście''. Posiedzimy tutaj jeszcze chwilę. - uśmiechnął się, ale w jego oczach było widać jeszcze resztki bólu, którego nie zdążył ukryć pod radosną maską.


      To miał być wspaniały wieczór...
Sala gimnastyczna była przepełniona roztańczoną i pełną energii młodzieżą. Z głośników leciał jakiś wszystkim znany utwór, który był ,,śpiewany'' przez  tłum. Nie wszyscy tańczyli. Wystrojone dziewczyny starały się wyglądać jak najpiękniej, w swoich drogich, pięknych sukienkach, a chłopcy zaciekle dyskutowali ze sobą o tym jak bardzo nie lubią garniturów lub o tym kto wygra. Wszyscy czekali na ogłoszenie wyników konkursu fotograficznego, plastycznego oraz na króla i królową balu jesiennego.
      Szczerze, to dawno się tak dobrze nie bawiłam. Dość dużo tańczyłam, było pyszne jedzenie (czyt. dużo wysokokalorycznych przekąsek) i dobra muzyka. Nawet udało mi się zdobyć drugie miejsce w konkursie na najlepszy portret. Nietrudno się domyślić, że był to portret Anity.
     Anita na tle białej ściany patrzyła się w obiektyw spojrzeniem pełnym smutku, swoimi prawie czarnymi oczami. Widać było jej mocno zarysowany obojczyk, wyglądało to tak jakby nie miała koszulki. Miała lekko rozchylone usta i krótkie, ciemne włosy w delikatnym nieładzie. Efektu dodawał kolorowy proszek, którego używa się na festiwalach muzycznych, była nim obsypana. Podobało mi się to zdjęcie. Szczerze? To było najlepszy portret, który udało mi się zrobić.
     Wszystko układało się świetnie, ale do czasu...
Stałam ze Stasiem i Tomkiem przy stole przykrytym obrusem w kolorze seledynowym. Muzyka była głośna więc musieliśmy krzyczeć. Tomek był ciut wyższy od Staśka. Miał kręcone, czarne włosy, brzydką cerę i garbaty nos, ale był bardzo zabawny, pozytywny i pełny energii. Znaliśmy się jeszcze z gimnazjum, kiedy to namiętne jeździłam na wszystkie kursy fotograficzne, które odbywały się w okolicy.
-Wiesz, że właśnie wczoraj dowiedziałem się... Znaczy... Nie wiem czy to jest moja przywara, że jestem genetycznie trochę głupi... - mówił Tomek.
-Z grzeczności nie zaprzeczę. - parsknęłam śmiechem.
-No, właśnie wczoraj się dowiedziałem, że... - kontynuował Tomek, nie zważając na mój docinek.
-Że spalony to... - wybuchnął śmiechem Staś, a my mu zawtórowaliśmy.
-Że poranną audycję w szkolnym radiowęźle prowadzi Wiktoria Gołębiewska. - odparł Tomek, próbując się nie zaśmiać.
Parsknęłam głośnym śmiechem, a Staś próbował opanować swój atak śmiechu.
-Stary... - Stasiek znów parsknął śmiechem - Ty chodzisz do tej szkoły półtora roku, a dopiero się zorientowałeś?
-Jakoś tak wyszło... - Tomek próbował pić sok, ale nie mógł przez ciągłe próby zatrzymania niekontrolowanych parskań śmiechu.
-Ale to chyba dobrze. - stwierdziłam - Ta świadomość, że co rano słuchasz tej zołzy nie jest zbyt przyjemna. Miałeś szczęście, że żyłeś w nieświadomości. Ja gdy ją słyszę co rano, odczuwam niepohamowaną chęć mordu.
-Ja też. - stwierdził Staś.
-Teraz będę miał tak samo. Znaczy... Ja lubię całą masę ludzi. Trudno jest mi kogoś nie lubić, ale... Jej się nie da polubić. - odparł Tomek.
-Nie rozmawiajmy o niej. Nie warto. - Staś próbował poprawić przekrzywioną muszkę.
-Poszukajmy pozytywnych cech charakteru Wiktorii. - zaproponował Tomasz.
-Robi dobre zdjęcia. - odparłam bez zastanowienia.
-Ładna jest. - dodał szybko Tomek.
-Poddaję się. Zabraliście mi wszystkie jej dobre cechy. - Stasiek dalej męczył się z muszką, więc podeszłam do niego i pomogłam mu, mówiąc:
-Pierdoło życiowa. Nawet muszki nie umiesz poprawić. Czy to jest taki trudne?
-Nie krytykuj mnie... Mam! - uśmiechnął się Staś, gapiąc się na moje dłonie lub cycki ( trudno było ocenić na co się patrzy, podczas poprawiania jego muszki i sporadycznego zerkania na jego twarz ) - Jest uparta i pewna siebie. Te cechy charakteru są pozytywne i przydatne.
-Optymista się znalazł. - westchnęłam - Były by pozytywne, gdyby nie fakt, że jest złośliwą, egoistyczną zołzą.
Byliśmy strasznie blisko, Staś dotykał mojego czoła końcówką swojego nosa. Odsunęłam się i spojrzałam w jego roześmiane oczy. To samo spojrzenie... To które widziałam w maju, gdy siedziałam na starym ogrodzeniu...
-Lepiej być optymista niż... Niż wszystko kwestionować. Niż być... Być...  Kwestionistą? - Tomek próbował znaleźć odpowiednie słowo, a ja i Stasiek znów wybuchnęliśmy głośnym śmiechem.
-Kwestionanistą? - Tomek sam zaczął się śmiać.
Gdy próbowaliśmy się nie śmiać, podszedł do nas niski, krępy chłopak w granatowym garniturze.
-Hej! - powiedział niskim głosem.
-Witam. - odparł Staś nadal parskając śmiechem.
-Wy chyba znacie tę dziewczynę... Jak ona ma Aniela... Aneta? - mówił szybko chłopak.
-Anita? - zapytałam nerwowo.
-Tak. Ona... - wziął głęboki wdech - Ona płacze, na holu głównym.
-O Boże... - westchnęłam i pobiegłam w stronę wyjścia, a za mną Staś i Tomek.
     Biegłam ile sił w nogach, przepychałam się pomiędzy ludźmi, którzy krzyczeli coś i pewnie rzucali w moją stronę inwektywami. Wybiegłam na hol i pędziłam w stronę schodów. Przed nimi szybko zdjęłam obcasy, wzięłam je do ręki i jak najszybciej mogłam zbiegłam na dół.
Na holu, pod oknem siedziała zwinięta w kłębek Anita. Podniosła swoją rozczochraną głowę. Była zapłakana, miała zapuchnięte oczy, a rozmazany tusz do rzęs spływał po jej czerwonych policzkach.
Uklęknęłam obok niej, odłożyłam buty i wycierając jej policzki wierzchem dłoni zapytałam:
-Co się stało?
Anita nerwowo mamrotała i próbowała przestać płakać, ale przez to płakała jeszcze bardziej. Tomek przyklęknął i podał mi opakowanie chusteczek. Wytarłam jej oczy, a ona wyciągnęła chusteczkę z opakowania i już chciała wytrzeć nos, kiedy bezwładnie opuściła ją na ziemię. Przytuliłam ją mocno, a ona tylko łkała.
-Damian to świnia! - wykrzyknęła i znów wróciła do płaczu.
-Ciii. Spokojnie. - próbowałam ją uspokoić. Rozumiałam, że pewnie cholernie boli, ale w tym momencie nie przemawiał przez nią ból, ale wściekłość.
-On... On.. On mnie nigdy nie kochał! Rozumiesz?! Kłamał. Cały czas kłamał. Był ze mną cały miesiąc... Robił sobie ze mnie żarty! - znów zaniosła się płaczem - Jestem głupia!
-Nie jesteś głupia... - westchnęłam - Wiem że boli jak cholera...Czemu tak myślisz?
-Czemu?! - podniosła zapłakane oczy - Na początku roku... Założył się z kolegami...
-O co? - Staś przyklękną obok Anity.
-O... O to, że pójdzie ze mną na bal jesienny. Dopiął swego! - łzy spływały po jej policzkach w coraz wolniejszym tempie.
-Może coś źle zrozumiałaś... - Tomek podał Anicie drugie opakowanie chusteczek. ( Gdzie on trzymał do cholery te wszystkie opakowania chusteczek?! )
-Nie wydaje mi się... Koledzy pogratulowali mu, że wygrał zakład... On nie wiedział, że stoję obok niego... - Anita się uspokoiła, a w jej oczach było widać tylko ból i gniew - Mówił, że wiedział... Wiedział, że TO będzie trudne... Oni mówili, że ja... Że musiał się ze mną namęczyć... Że jestem nudziarą...
-Co zrobiłaś? - zapytałam cicho.
-Zwyzywałam go... - odparła spokojnie - Oblałam sokiem i kopnęłam w piszczel.
-Za mało zrobiłaś... - wydukał Staś ze złością.
W ułamku sekundy znienawidziłam Damiana. Jeszcze niedawno siedzieliśmy razem w pokoju Anity, a ja patrzyłam jak się do siebie uśmiechają i gapią się sobie w oczy. wydawało mi się, że oboje są w sobie zakochani po uszy. Siedzieli razem przytuleni na jej łóżku... Był dobrym aktorem.Tego co się za tym kryło nie dało się zauważyć...
Nie czułam nic oprócz wielkiego smutku z powodu bólu Anity i gniewu skierowanego w stronę tego dupka. Nie potrafiłam pamiętać o swoim bólu, gdy Anitę bolało bardziej. To chyba właśnie jest przyjaźń. To ten stan kiedy zapominasz o sobie i obchodzi cię tylko to, by bliska ci osoba nie czuła bólu.
-Gnojek. - parsknęłam.
Trwaliśmy dość długo w ciszy, gapiąc się w podłogę. Anita już nie płakała, patrzyła tylko tępo w ścianę.
-Już nie dam rady płakać... - westchnęła - O dziwo, czuję się zbyt przygnębiona na płacz. Jest tak jakby, to co sobie teraz uświadomiłam zabrało mi tę część mnie, która była zdolna do płaczu.
-Co sobie uświadomiłaś? - zapytał cicho Staś.
-Anita! - usłyszeliśmy krzyk.
Damian biegł w naszą stronę. Był oblany sokiem i bardzo zdenerwowany.
Stasiek i Tomek wstali. Tworzyli swego rodzaju mur oddzielający Damiana od Anity. Byli o głowę wyżsi od Damiana, ale ten i tak pchał się w jej stronę.
-Mógłbym z nią porozmawiać?! - krzyczał próbując przedostać się do Anity, która wciąż patrzyła się w ścianę.
-Mógłbyś... - zaczęłam cicho by po chwili krzyknąć - Gdybyś nie był dwulicowym dupkiem!
-Ale dajcie wytłumaczyć... - próbował mnie przekrzyczeć, miał łzy w oczach.
-NIE! Jesteś żałosnym, okrutnym, egoistycznym, bezlitosnym, głupim, bezmyślnym , rozpuszczonym, nie posiadającym serca, dwulicowym, chamskim, bezczelnym, bezwzględnym, próżnym, aroganckim... - gdy zabrakło mi przymiotników o zabarwianiu negatywnym, które by do niego pasowały, zakończyłam - Kutasem!
Damian otworzył szeroko oczy. Anita jęknęła tylko, próbowała uspokoić oddech.
-Liz... - zaczął Staś, próbował trochę rozluźnić atmosferę - Wykorzystałaś już wszystkie możliwe kulturalne obelgi... Czemu zakończyłaś je tak brzydko? A co najważniejsze... Jak ja mam teraz do jasnej cholery mu nawrzucać?!
Zapadła krępująca cisza.
-Idź stąd. - mówiła cicho Anita.
-Chcę... Znaczy, daj mi to wszystko wytłumaczyć. - Damian mówił patrząc na Anitę, a ona wciąż gapiła się w ścianę. Wyglądało to dość przerażająco.
-Nie teraz. - mówiłam głośno i wyraźnie z pogardą w głosie - Po pierwsze, Anita nie chce. Powinieneś to uszanować. Po drugie, nagrabiłeś sobie u nas i jesteś dwulicowym dupkiem. Po prostu nie mamy ochoty na ciebie patrzeć.
-Ale... - nie stawiał już oporu chłopakom.
-Idź już... - Anita mówiła głośno i wyraźnie - Nie chcę z tobą rozmawiać.
-Idziesz? Czy mamy ci pomóc? - zapytał poważnie Tomek.
Damian spojrzał na chłopaków spode łba, a potem zerknął na mnie i na Anitę ze smutkiem i po prostu odszedł.
   
     Anita leżała na  swoim łóżku, owinięta w kołdrę i gapiła się w podłogę, a my obok niej na dywanie. W tle było słychać płytę Love lust faith + dreams  zespołu 30 seconds to Mars. Nikt z nas się nie odzywał, bo Anita skwitowała próby pocieszania jej stwierdzeniem ,,To nie ma sensu. Nic nie mówcie. Nie potrzebuję słów pocieszenia. Zastanawiam się tylko... Nic nie mówcie. Nie pomożecie.  Jestem wdzięczna za to, że jesteście. To mi wystarczy. Uwierzcie.''. Siedziałam z głową opartą o łóżko Anity, głaszcząc ją po plecach, obok mnie siedział Staś i bębnił opuszkami palców o podłogę, a na zielonym, puchatym dywanie leżał Tomek, który nucił cicho Birth. 
Charakterystycznym elementem zachowania Stasia było bębnienie palcami. Jego palce były zawsze ruchliwe i pełne ekspresji.
-Nienawidzę go. - westchnęła Anita.
-Obie wiemy, że tak nie jest. - odparłam, łapiąc ją za rękę.
-I to jest najgorsze... Chciałabym go nienawidzić. Tak by było łatwiej. - wyszeptała.
-Rozumiem. - również szeptałam.
-Chcę żeby cierpiał. - Anita wciąż gapiła się w ścianę.
-Mogę to załatwić. - odparł Tomek - Może mu się przydarzyć nieszczęśliwy wypadek. Może spaść ze schodów albo może go zaatakować wściekły borsuk.
-Wściekły borsuk? Ty głupi jesteś? - Staś pukał się wskazującym palcem w czoło - Lepiej coś bardziej drapieżnego... Żbik... Ryś... Jenot...
Próbowali rozluźnić atmosferę. Nic nie było w stanie jej rozluźnić.
-Wolę by bolała go dusza, a nie ciało... - westchnęła Anita z twarzą wtuloną w poduszkę.
Znów zapanowała cisza, którą przerwał ciche nucenie Tomka.
I will save you from yourself 
Time will change everything about this hell 
Are you lost?
Can't find yourself
You're north of Heaven 
Maybe somewhere west of hell 
-Czas zmieni wszystko w tym piekle... - zacytowała Anita cicho, ściskając mocniej moją dłoń

wtorek, 21 lipca 2015

Rozdział 4

     Od kilku dni Staś był przygnębiony. Wprawdzie spotykałam go tylko w szkole, ale nawet tam patrzył tępo w jakiś niezidentyfikowany punkt za oknem lub na ścianie z niesamowitym smutkiem w swoich blado brązowych oczach. Nawet gdy udało mu się dostać pięć z fizyki (!) , miał dziwnie obojętną minę. Jeszcze tak niedawno reagował wybuchem radości na tróję. Gdy zapytałam go czy się nie cieszy, od razu radośnie się uśmiechnął i odparł ,,Nawet nie wiesz jak bardzo Liz.''. Kilka razy pytałam co go trapi, ale on jak zwykle ubierał  radosną maskę i mówił, że mi się wydaje albo, że jest zwykłym nastolatkiem, który czasem musi mieć ,,gorszy dzień''. Denerwowało mnie to, że nie chciał mi powiedzieć prawdy. Za dobrze go znałam, by mu wierzyć. To nie było w jego stylu. Zresztą nie wiedziałam co było powodem jego przygnębienia.  Mi udawało się skutecznie zapominać o bólu, ale widać było, że on nie umiał.
    W czwartek w przeddzień balu jesiennego zostałam dłużej w szkole, by pomóc w ozdabianiu sali gimnastycznej. Ja, Ewa, Staś, Kacprzyk, Adam, Kuba, kilkaset metrów szerokiej serpentyny, 64 balony i ogromna sala gimnastyczna. Plan był prosty: jak najszybciej ozdobić salę, dostać pochwały i się rozejść.
     Siedziałam na podłodze i pompowałam balony już  prawie godzinę. Płuca bolały mnie jak cholera, ale była to dobra okazja by obserwować ludzi. Lubiłam to robić.
    Odziany w radosną maskę Staś i uśmiechnięta Ewa mocowali balony na drabinkach. Ewa była śliczna. Była drobna, delikatna, miała długie kasztanowe włosy i niebieskie oczy. Nieopodal ich, obok kosza Adam wysoki, chudy chłopak o kręconych rudych włosach stał na krześle i mocował się z długą fioletową serpentyną. Jego spojrzenie było radosne i pełne entuzjazmu. Zawsze takie było. Adam był najbardziej pozytywnym człowiekiem, którego miałam okazję poznać. Przy nim stał Kuba. Niski, krępy chłopak o czarnych włosach i ciemnej karnacji, który trzymał dwa opakowania serpentyn. Wyglądał jakby o czymś mocno rozmyślał, jakby cały czas coś go trapiło. Ciekawe jaką on miał tajemnicę...
-Lizzie! - krzyczał Staś z drugiego końca sali - Jak tam płuca?
Przestałam dmuchać błękitny balon i wzięłam głęboki wdech. Bolało jeszcze bardziej.
-Zaraz zemdleje... - wydukałam.
Nie kłamałam. Kręciło mi się w głowie, było mi słabo, a moją klatkę piersiową rozrywał rozdzierający ból. Jedno było pewne, moje płuca, na które często chorowałam w dzieciństwie, nie były stworzone do takiej pracy.
Staś podbiegł, uklęknął przede mną i złapał mnie za ramiona. Patrząc mi w oczy, nerwowo powiedział:
-Lizzie... Odłóż te balony! Siadaj pod ścianą! Chcesz wody? Duszno ci?
Usiadłam przy drabinkach i złapałam go mocno za kolano. Staś przybliżył się do mnie i położył dłoń na moim policzku, patrząc mi głęboko w oczy. Jego wzrok był  tak samo rozczulający jak tej nocy... Znów zaczęło boleć, ale tym razem nie w płucach.
-Nie będziesz mi mówił jak mam żyć! - spróbowałam się zaśmiać resztką powietrza w obolałych płucach.
Staś uśmiechnął się krzywo. Widać było, że sam coś mocno przeżywał i to o wiele bardziej niż ja. Usiadł obok mnie i zaczął pompować balony, których nie dałam rady napompować ja.
    Po kilku minutach mogłam już całkiem normalnie oddychać.
-Lizzie? - Staś szturchnął mnie w łydkę.
-Hm?
-Z kim idziesz na bal jesienny?
-Z nikim, a ty?
-Na razie z nikim, ale chciałbym pójść z pewną dziewczyną, która jest śliczna, cholernie denerwująca i napompowała około czterdzieści balonów. Jesteśmy przyjaciółmi i...- uśmiechał się, ale w jego oczach było coś niepokojąco smutnego- Skoro oboje idziemy sami możemy iść sami, ale razem.
-Zgadzam się, - odparłam.
-To świetnie. - ucieszył się Staś i wrócił do zawiązywania zielonego balonu, którego trzymał w rękach.
   Normalna dziewczyna cieszyłaby się, że zaprosił ją przystojny chłopak, w którym dodatkowo jest zakochana, ale ja nie byłam normalna. Wiedziałam z czym to się wiąże. Z bólem. Zgodziłam się, ale tylko dlatego by nasza przyjaźń przetrwała. Wolałam czuć przeszywający, palący ból pod moim żebrami, niż go stracić.
    Staś pukał rytmicznie opuszkami palców o podłogę, nadmuchując kolejne balony. Ja właśnie przywiązywałam sznureczek do balonu numer 32, kiedy przyszła Ewa.
-No hej! - szczebiotała.
Staś skończył pompować blado różowy balon, po czym odpowiedział:
-Witam.
-Wszystko w porządku? - zwróciła się do mnie.
-Tak. Wszystko dobrze. Nie licząc oczywiście bolących jak cholera płuc.
-Biedactwo. - powiedziała słodko i po chwili znów zwróciła się do Stasia - Z kim idziesz na bal?
Staś właśnie zaczął pompować balon i nie mógł jej odpowiedzieć, więc znów zaczęła mówić:
-Bo wiesz... Moglibyśmy iść razem. Od jakiegoś czasu... Znaczy moglibyśmy spędzić więcej czasu.
-Idę z Lizzie. - odparł tak jakby nie słyszał jej słów.
-O. - Ewa była widocznie zdziwiona i zawiedziona - Okay.
Gdy Ewa odeszła kawałek, uderzyłam z całej siły (nie było jej wiele) Staśka w ramię.
-Głupi jesteś! Wiesz jakie to było chamskie?! - krzyczałam szeptem - Nawet na nią nie spojrzałeś! Potraktowałeś ją okropnie! Zachowałeś się karygodnie!
-Wiem. - wydukał spode łba.
-Czemu się tak zachowałeś?
-...
-Stanisław?
-Po prostu nie chcę z nią iść, a ona... Chyba jej się podobam, a ona mi nie.
-Spędzałeś z nią kilka popołudni. Pomagałeś jej przy organizacji balu. Myślałam...
-Wiem. Nie chciałem jej robić nadziei. Chciałem być miły tylko. Tylko miły...
-Aha.
-Co mam zrobić? Co mam jej powiedzieć?
-Idź ją przeproś! Mam gdzieś co powiesz, ale... Powiedz po prostu, że zachowałeś się po chamsku i, że przepraszasz. Potem możesz mówić co chcesz.
     Gdy był już wystarczająco daleko, odetchnęłam z ulgą. Nie lubił jej. A ja przez nią miałam doła przez ten cały czas. To nie był dół, to był kanion... To przez nią rosła bariera między mną, a Staśkiem. Zaraz, zaraz... Wcale nie... To przeze mnie. Przeze mnie. To ja jestem zakłamana. To ja jestem histeryczką. To moja wina... Gdybym wtedy postąpiła inaczej...
    Wstałam trzymając drabinek i miałam zamiar pomóc Adamowi i Kubie z serpentynami, ale tylko po to by nie musieć rozmawiać ze Stasiem, który skończył już rozmawiać z Ewą i zbliżał się powoli w moim kierunku. Zakręciło mi się w głowie i osunęłam się bezwładnie na ziemię.
Momentalnie zjawił się przy mnie Kacprzyk - nauczyciel zajęć artystycznych i fotografii. Uklęknął przy mnie i zaczął nerwowo wachlować mnie pomarańczową teczką na dokumenty.
-Lizzie? Widzisz mnie? Wszystko w porządku? - pytał zdenerwowany - Stanisław! Chodź tutaj!
Nim się zorientowałam Kacprzyk i Staś podnosili mnie podłogi.
-Już dobrze. - odparłam próbując utrzymać się na nogach - Po prostu zakręciło mi się w głowie.
-Zaprowadzimy cię do pielęgniarki. - Kasprzyk mówił już spokojnie.
-Nie. Jest dobrze. To tylko chwilowe. - stanęłam już o własnych nogach, by pokazać, że nie ma się czym martwić.
-Jesteś pewna? - zapytał.
-Tak.
-W takim razie wracaj do pokoju i odpocznij. Staś! Odprowadzisz Elizę do pokoju. - Kacprzyk poprawiał okulary, podniósł pomarańczową teczkę z ziemi i poprawił swój nieśmiertelny granatowy golf.
-Dobrze. - odparł Staś i objął mnie delikatnie w talii, ale zaraz cofnął rękę.
Złapałam go za przedramię i uśmiechnęłam się najmilej jak tylko potrafiłam w tym momencie.
    Mogłam udawać, że nie pamiętam tego wieczoru cztery miesiące... Czemu od dwóch miesięcy nie potrafiłam? Od dwóch miesięcy bolało bardziej czy może nie dawałam już rady więcej oszukiwać?
     Stasiek odprowadził mnie pod drzwi pokoju 43. Zaczęłam szukać moich kluczy. Nerwowo macałam przedmioty znajdujące się w moim plecaku, ale nie mogłam znaleźć klucza. Gdy w końcu trzymałam na dłoni klucz, który pokazywałam w geście zwycięstwa Stasiowi, on zabrał mi go z ręki i sam otworzył stare dębowe drzwi.
Przekroczyłam powoli próg mojego pokoju, a on powiedział szorstko:
-Skoro już jesteś w swoim pokoju, to ja już idę. Pa.
Uśmiechnął się krzywo, odwrócił się i ruszył w stronę schodów.
-Nie! - krzyknęłam.
Staś odwrócił się i spojrzał mi w oczy ze zdziwieniem.
-Yyy... Znaczy... Mógłbyś ze mną jeszcze trochę posiedzieć? - dukałam.
-Oczywiście. - odparł z uśmiechem i wszedł do mojego pokoju, zamykając za sobą drzwi.
    Stasiek leżał na dywanie, a ja na łóżku. Wiele razy pytałam go, czy jest mu wygodnie, ale on uparcie twierdził, iż jest mu bardzo wygodnie. Pomimo kanapy i wolnego miejsca na łóżku wolał leżeć na podłodze. Wciąż odpowiadał: ,,Ile razy mam ci powtarzać Liz? Jest mi wygodnie, a moje plecy nie bolą.''. Leżeliśmy tak w ciszy kilkanaście minut, ciężko oddychając.
-Staś? - szepnęłam.
-Hm? - spojrzał na mnie ze smutkiem, którego nie zdążył ukryć pod maską.
-Co ci jest? Czemu chodzisz przygnębiony?
-A czy to ważne?
-Tak.
-Nie chcę o tym mówić...
-Nie możesz tego w sobie dusić. Powiedz...
-...
-...
-...
-...
-Umarł...
-Kto?
-Wujek Darek...
Staś dużo mi o nim opowiadał. Darek był bratem jego ojca. Co więcej oddał mu swoją nerkę, której potrzebował do życia, bo... Ojciec Stasia miał raka swojej jedynej pracującej nerki. Wujek Darek był bohaterem dla całej rodziny i dla samego Stasia. Gdyby nie on Staś byłby sierotą...
-Na co umarł? - zapytałam cicho.
-Wypadek samochodowy... Wjechał w niego pijany kierowca. - w tym momencie Staś nie wytrzymał. Z jego piersi wyrwał się cichy, rozdzierający szloch.
Zeszłam z łóżka, położyłam się obok niego na dywanie i wtuliłam się w jego drgającą od płaczu pierś. Przy nim zawsze czułam się bezpieczna, ale teraz wiedziałam, że on potrzebuje bezpieczeństwa bardziej niż ja.
     Śmierć bliskich nie jest łatwa do zaakceptowania, zwłaszcza, gdy widziało się niepojęty ogrom cierpienia, jaki temu zjawisku towarzyszy. Wiedziałam co on czuje, bo jeszcze niedawno sama pożegnałam bliską mi osobę.
-Był przy moich narodzinach wiesz? Był położnym... - łkał cicho Staś.
-Kiedy to się stało? - wtuliłam się w niego mocniej, a on objął mnie ramieniem.
-Pierwszego listopada wieczorem... Widziałem go wtedy cały dzień. Żartowaliśmy, jedliśmy obiad u babci. Zanim wszedł do samochodu, powiedział mi ,,Pilnuj Emilki Staś. Wrócę za godzinę. Muszę tylko kupić leki dla babci. Trzymaj się!''. Gdybym wiedział... - znów zaniósł się płaczem.
-Skąd miałeś wiedzieć...
-Potem zadzwonili, że był wypadek... Zapakowaliśmy się w samochód... Myśleliśmy, że nie jest aż tak źle. On leżał na asfalcie... Było tam tyle krwi... Ratownicy próbowali resuscytacji, ale on... On umarł... Rozumiesz? Nie ma go. Moja babcia nie ma syna, ojciec nie ma brata, ciocia Beata nie ma męża, a Emilka nie ma taty... Ona jest taka malutka... Tak po prostu go nie ma...
    Po godzinie przestałam płakać i zdążyłam już poukładać sobie wszystko w głowie. Wciąż leżałam na ziemi, przytulona do drżącego torsu Stasia.
-Staś? - szepnęłam.
On tylko chlipał cicho.
-Tłumacz to sobie tak, jak to wytłumaczyłby sobie twój wujek: on widział jak się rodziłeś, w bólach i mękach, więc jedyne, co możesz zrobić dla równowagi w twoim świecie, to być obecnym przy jego odejściu.
-Ale to boli...
-Wiem...
-...
-Nie płaczesz z powodu, że nie żyłeś w roku 1973, 1980, 1984. Po prostu cię tam nie było. Tak teraz go po prostu nie ma.
-...
-...
-Ten ból, który teraz czuję jest tylko czymś przyziemnym i tymczasowym...
-Przeżył wiele, osiągnął więcej niż niejeden. Bądź z tego powodu dumny i wdzięczny za wszystkie wspólnie wpędzone chwile.
-...
-...
-Lizzie?
-Hm?
-Co ja bym bez ciebie zrobił?
-W sensie.
-...
-...
-Dziękuję ci za wszystko. Za to, że jesteś...
-Nie ma za co. Do usług.
-Jest za co. Jesteś niesamowita. Nikt mi nie pomógł tak bardzo jak ty...
-...
-...
-...
-Jak długo będzie bolało?
-Długo... Cholernie długo i strasznie mocno... - mówiłam wtulona w jego bluzę - Ale z czasem coraz mniej. Twój cel to znormalizowanie codzienności, a uwierz mi, że nic nie jest niemożliwe.
-Oby... - westchnął

środa, 15 lipca 2015

Rozdział 3

      Przez kilka następnych dni atmosfera między mną, a Staśkiem była nieco napięta. Nieco... Zachowywaliśmy się wobec siebie przyjaźnie, ale wszystko było jakieś takie powierzchowne. Czułam, że powinniśmy rozmawiać o wielkich sprawach, takich jak nasze znaczenie dla świata, przyszłość, miłość, zaburzenia odżywiania lub efekt motyla. O takich, które omawialiśmy jeszcze tydzień temu, leżąc razem na starym kocu. Tymczasem omawialiśmy tylko przyziemną kwestię pogody, nauki i innych nudnych spraw. Miałam nadzieję, że powoli wszystko wróci do normy.
Teraz Staś miał Ewę, z którą spędzał popołudnia, a Lizzie miała rolki, aparat i dziwny ból we wnętrznościach. Bolało jak cholera. Liczyłam, że za jakiś czas przestanie boleć. Liczyłam na to od maja... Czemu bolało?
Ta sytuacja stanęła mi przed oczami.
    Majówka. Pole za domem Tomka. Ognisko.
Było gorąco, chociaż mogło mi się tak wydawać, bo byłam już po kilku piwach. Staś też. Poszliśmy na spacer. Księżyc mocno świecił, a my chodziliśmy leśną drogą. Na głowie miałam wianek z polnych kwiatów, który zrobiła mi Asia (siedzę z nią na zajęciach z fotografii), ubrana byłam w szarą bluzę Stasia (tą w której widziałam go po raz pierwszy) i dżinsowe szorty. Staś miał na sobie szkarłatne spodenki i czarny T-shirt. Jego oczy były zaszklone, wyglądało jakby płakał, ale nie płakał.
Doszliśmy do jakiejś łąki ogrodzonej starym drewnianym płotem, takim jak z amerykańskich filmów o kowbojach. Staś złapał mnie w talii i podniósł tak bym bez problemu usiadła.
Ja siedziałam, on stał. Śmialiśmy się bez powodu.
-Cześć. - powiedział. Jego oddech pachniał piwem,
-Cześć.
-Wyglądasz jak rusałka w tym wianku.
-Masz na myśli demoniczną istotę zamieszkującą lasy, pola i zbiorniki wodne?
-Spójrz!- zaśmiał się i wskazał na księżyc - Rusałki pojawiały się w czasie nowiu i wabiły do siebie młodzieńców, których zabijały poprzez łaskotanie lub opętańczy taniec.
-Księżyc się zgadza, ale...
Chciałam go połaskotać, ale on złapał mnie za ręce i przybliżył się jeszcze bardziej.
W tym momencie przypomniała mi się Kasia - dziewczyna, która była na kilku randkach ze Stasiem. Na ognisku opowiedziała mi, że się w nim zakochała. Zrobiło mi się przykro. (Potem okazało się, że mówiła tak żeby wzbudzić zazdrość w swoim byłym,)
Czułam się bezpieczna w jego ramionach, ale Kasia... Bolało by to ją... Bardzo.
-Cześć. - powiedział przysuwając się bliżej.
-Cześć.
-Lizzie...
-Nie powinniśmy.
-Aha.
-To ty zacząłeś.
-Ale ty nie uciekłaś.
-No tak.
-I?
-Poprzestańmy na tym, że nasze czoła się stykają, nasze nosy się stykają, a twoja dłoń spoczywa na moim udzie i dalej nie powinniśmy, wiesz?
-Wiem.
Odsunął się  lekko się chwiejąc.
Wtedy jeszcze nie bolało...
Następnego dnia leczyłam kaca, pijąc herbatę z pasiastego kubka w kuchni Tomka. Staś zszedł po schodach i usiadł obok mnie przy małym stoliku nakrytym kraciastym obrusem. Miał opuchnięte oczy i widać było, że jest mu niedobrze.
-Lizzie... - zaczął cicho - To co stało się wczoraj to...
-To co?
-To nie ma znaczenia prawda? Byliśmy pijani.
To bolało. Jak cholera.
Bolało jak rozżarzony pręt w moich wnętrznościach.
-Lizzie? -  Stasiek szturchnął mnie w bok.
-Hm? - bolało tak bardzo, że tylko tyle mogłam z siebie wykrztusić.
-To nie miało znaczenia.
Drugi cios rozżarzonym prętem.
-Tak. - powiedziałam szorstko.
Pamiętam, że szybko się spakowałam i mówiąc chłopakom, że mam problemy rodzinne.
Pojechałam wtedy do Anity.
Od tamtej pory wciąż bolało, ale nauczyłam się zapominać o tym bólu. Da się żyć nawet wtedy gdy twoje wnętrzności przeszywa niesamowity ból.

     Zwlekłam się z łóżka i poszłam w kierunku łazienki. Widok w lustrze mnie przeraził. Ruda dziewczyna w przydużej koszulce z logiem Batmana, którą ,,pożyczyłam'' z szafy starszego brata. Ruda dziewczyna, której włosy były w totalnym nieładzie, oczy były opuchnięte, a jej wzrok był przygnębiający. To niemożliwe, że wyglądałam aż tak źle.
     Po kilkunastu minutach wyglądałam już znośnie, rozczesane proste włosy, zakamuflowane sińce pod oczami i biała sukienka.
Wyglądałam dobrze, ale czułam się okropnie.

***

Siedziałam na holu pod ścianą ze słuchawkami w uszach. Wsłuchiwałam się w delikane gitarowe brzmienie Kodaline, a wszystko wokół mnie stało się wielkim teledyskiem. Wszystko co mnie otaczało idealnie współgrało z rytmem All I Want. To było takie spokojne i melancholijne. Uczniowie siedzący na marmurowych parapetach, rozmawiający o bzdurach, ptaki latające za oknem i nauczyciele przechadzający się raz po raz środkiem korytarza. Nawet włosy Wiktorii (szkolnej gwiazdy/zołzy) kołysały się w rytm.
When you said your last goodbye 
I died a little bit inside
And I lay in tears in bed all night
Alone without you bt my side
Spojrzała na mnie z wyższością i powiedziała coś swojej przyjaciółce. Miałam to gdzieś. Gdy boli cię jak cholera, nie myślisz o tym, że ktoś uważa cię za dziwaka i nieudacznika. 
Obok mnie na podłodze siedziała Anita. Jak zawsze spokojna czytała jakiś kryminał. Jej prawie czarne oczy uważnie śledziły tekst. Co jakiś czas odgarniała włosy z czoła i śmiesznie poruszała nosem.
Znów spojrzałam przed siebie, a Anita szturchnęła mnie w ramię.
-Rano zdarzyło się coś dziwnego,,, Znaczy ja się cieszę, ale... No wiesz. -mówiła z entuzjazmem.
-Co wiem? - zapytałam, wyłączając piosenkę. 
-Damian zaprosił mnie do kina! - Anita prawie piszczała szeptem.
-Ten idiota, o którym gadasz od początku roku szkolnego? - zapytałam z niedowierzaniem. 
Damian należał do tych popularnych. Był przystojny, pewny siebie i był prostakiem.  Anita często  mówiła o nim niepochlebnie, ale na prawdę była w nim zakochana po uszy.
-Tak. Ten idiota. - potwierdziła.
-Wiesz, że go nie lubię, ale będę cię wspierać. - oznajmiłam,
-Dzięki. Nawet nie wiesz jak się cieszę. Nie wiem co mam ze sobą zrobić. W co w ogóle mam się ubrać? - zapytała chowając książkę do plecaka.
-W cokolwiek. - Anita spojrzała na mnie gniewnie więc sprostowałam - Ale najlepiej w wygodnego i ładnego. Może twoja szara sukienka.
Siedziałyśmy w ciszy i przeglądałyśmy w myślach całą garderobę Anity. 
Zadzwonił dzwonek. Obie wstałyśmy i zabrałyśmy z podłogi nasze plecaki.
-Liz? - Anita szturchnęła mnie w ramię.
-Hm?
-Nie jesteś zła?
-Chce żebyś była szczęśliwa. Wiedz tylko, że jeśli cię skrzywdzi to marny jego los. Lepiej żeby się wtedy trzymał ode mnie z daleka. - odparłam.
-Dzięki. - powiedziała cicho i złapała mnie za rękę. 
Wiedziała, że boli. 
Nie bolało to, że była szczęśliwa. Bolało to, że pamiętałam. 
Wciąż pamiętałam...
     


wtorek, 14 lipca 2015

Rozdział 2

-Jestem pierdołą! - łkałam w poduszkę.
-Powiedz coś czego nie wiem. - odparła Anita pochłaniając ze smakiem moją czekoladę.
-Jestem beznadziejna...
-Kontynuuj. - powiedziała wstając z zielonego workowatego fotela stojącego pod szafą.
Anita pogłaskała mnie po włosach i poprawiła mi poduszkę, w którą płakałam.
-Właściwie to o co chodzi? - zapytała kładąc się obok mnie na ciasnym łóżku.
-Sama nie wiem... - wydukałam.
Leżałam na brzuchu z twarzą wtuloną w poduszkę, a Anita leżała na plecach z głową opartą o mój tyłek i pożerała następną kostkę czekolady.
-Aha. A więc to nowy atak histerycznego użalania się nad sobą? Liz...  - Anita wzięła głęboki oddech i dodała - Jak zwykle zbierasz wszystkie powody do płaczu z całego twojego życia i użalasz się nad sobą... Czy ja płaczę, bo w trzeciej klasie zbłaźniłam się przed całą szkołą? Czy ja użalam się nad tym, że jestem aspołecznym dziwakiem? Czy ja użalam się nad tym, że nie jestem lubiana? Czy płaczę z powodu faceta? Czy...
-Tak. - przerwałam jej - Trzy dni temu...
-Zamknij się! Ja cię tu pocieszam.
-Okay. Jestem wdzięczna. Nie zmienia to jednak faktu, że Damian...
-Damian to już przeszłość. - stwierdziła mlaskając głośno.
-A za jakiś czas znowu zamkniesz się w pokoju słuchając 30 seconds to mars, pożerając wszystko co wpadnie ci w ręce i nie odzywając się do nikogo... - mówiłam do poduszki - Kto cie będzie wtedy pocieszał i dokarmiał? JA!
Anita przytuliła mnie mocno.
-Wiesz co? - szeptała - Gdybyś nie była dla mnie tak cholernie ważna to kopnęłabym cię w dupę.
-Ja ciebie też...  - powiedziałam wtulając się w jej szarą bluzę.
     Anitę poznałam przez przypadek w pierwszej gimnazjum. Byłam u koleżanki na biwaku. Anita była kuzynką tej koleżanki.  Wydawała mi się strasznie cicha i nudna.
Ej! Właściwie wszystkich ważnych dla mnie ludzi na początku uważałam za dziwaków. Tutaj pojawia się dobrze znane hasło ,,Nie oceniaj książki po okładce'', ale ono tu nie pasuje. Bardziej pasowałoby ,,Nie oceniaj człowieka po pierwszym wrażeniu''. Ciekawe kto powiedział, że liczy się pierwsze wrażenie?
Reasumując w skrócie - poznałam ją przez przypadek, ale na początku urwał nam się kontakt. Po roku napisałam do niej z nudów. To wtedy dowiedziałam się jak bardzo wartościowym człowiekiem jest i od tej pory właściwie się przyjaźniłyśmy.
Trzy lata...
Była dobra, kochana, szczera, cholernie denerwująca, zamknięta w sobie, ironiczna, miała irracjonalne poczucie humoru, dziwny światopogląd, była uparta.... Była wyjątkowa. Po prostu.
Oprócz tego była śliczna. Miała smukłe, delikatne rysy twarzy, duże ciemne oczy, jasną cerę i kształtne usta. Jej błyszczące, krótkie włosy koloru gorzkiej czekolady delikatnie okalały jej twarz.
Gdyby Anita była towarzyska, wesoła i pełna energii wszyscy chłopcy by za nią szaleli.
Ale taka nie była. Anita mogłaby całe życie przesiedzieć w pokoju, czytając książki i oglądając filmy.


    Anita szybko wstała odsuwając się ode mnie i zabrała telefon z blatu biurka, a ja  z braku motywacji do czegokolwiek spadłam bezwładnie na łóżko
-Podnieś się Lizzie! - rozkazała stojąc nade mną.
-Po co? - wydukałam w poduszkę.
-Spróbuj mi wytłumaczyć czemu płaczesz. - zaproponowała.
Podniosłam się i otarłam opuchnięte, zapłakane oczy, odgarnęłam włosy z twarzy i znów padłam na łóżko.
-Co? - jęknęłam - Już mi lepiej. - oznajmiłam szorstko.
-Okay. Już wiem czemu płaczesz. - odparła zwycięsko.
Anita należała do tych ludzi, którzy rozumieli mnie bez słów.
-I to jest właśnie przerażające... - szepnęłam.
Anita usiadła obok mnie na łóżku.
-Zgodnie ze scenariuszami amerykańskich seriali dla nastolatek powinnaś mi się wyżalić i wypłakać, a ja powinnam cię pocieszać i być najlepszą przyjaciółką na świecie. Lecz jako że jesteśmy w Polsce, a żadna z nas nie jest nazbyt wylewna czy też uczuciowa, musimy się zadowolić czekoladą i leżeniem w swoim towarzystwie na ciasnym łóżku, zamieniając czasem kilka słów. - powiedziała głaszcząc mnie po plecach.
-Uwielbiam cię. - powiedziałam cicho.
-Ja ciebie też. - odpowiedziała kładąc się na łóżko obok mnie.
     Leżałyśmy w ciszy trochę czasu, aż nagle poczułam przypływ energii.
-Pójdę już. - powiedziałam wstając z łóżka - Chce mi się jeździć.
-Tu już ci nie pomogę. - Anita także się podniosła i wzięła głęboki oddech - Chyba, że w jakiś niesamowity sposób znalazłabym na ulicy parę rolek numer 37 i zaraz po ich nałożeniu nauczyłabym się jeździć.
-Pojeżdżę sama. Tak będzie lepiej.
-Wiem. Pamiętaj tylko, że jakbyś mnie potrzebowała, to drzwi pokoju 32 są zawsze otwarte. - odparła Anita z uśmiechem.

    Z moimi rolkami w ręku zapukałam do gabinetu Notesa.
-Proszę. - usłyszałam i otworzyłam drzwi.
W ciasnym gabinecie za drewnianym biurkiem siedział Notes. Ubrany był jak zwykle w swoją kremową koszulę na krótki rękaw i szkarłatny krawat w szare paski, a wokół niego leżały papiery.
Wzięłam głęboki oddech i powiedziałam bez zająknięcia:
-Dzień dobry. Idę pojeździć. Wiem, że jest późno, ale zgodnie z regulaminem mogę przebywać poza internatem - po uprzednim zgłoszeniu mojego wyjścia - do godziny dwudziestej drugiej. Teraz jest godzina dwudziesta, a jutro jest sobota, więc mogłabym być poza internatem troszkę dłużej.
Notes patrzył na mnie jak wryty, ale się uśmiechnął - co nie zdarzało się często.
-Dobrze Elizo, ale masz być w swoim pokoju punktualnie o dwudziestej drugiej. - spojrzał na mnie zza okularów i wrócił do papierkowej roboty, dodając -  Miłej zabawy.
    Idąc przez korytarz, zobaczyłam Stasia, który rozmawiał z jakimś rudym chłopakiem z drużyny pływackiej. Staś szybko do mnie podbiegł i zapytał:
-Idziesz jeździć?
-Nie. Wzięłam te rolki jako ozdobę, pasowały mi do butów. - uśmiechnęłam się krzywo.
-Mogę z tobą? - zapytał trochę zmieszany, wyczuwał napiętą atmosferę.
-Oczywiście. - odparłam starając się zamaskować mój paskudny nastrój - Tylko zapytaj Notesa.
Staś poszedł w kierunku gabinetu, a na korytarzu zostałam tylko ja i rudy jegomość.
-Adam - rudy chłopak podał mi rękę.
-Lizzie, Liz, Liza, Ela, byle nie Eliza.- również podałam mu rękę i stanęłam na prawej nodze, lekko podpierając się o blat stołu.
-Widzę, że coś nas łączy. - powiedział Adam wskazując na moje włosy związane w kucyk.
-Fakt. Załóżmy tajne stowarzyszenie osób rudych. - zaproponowałam - Z tym że będzie mało tajne, bo od razu będzie widać kto do niego należy.
-TSOR? - zapytał z uśmiechem.
Skinęłam głową i spróbowałam zmienić punkt podparcia.  Właśnie w tym momencie runęłam na ziemię jak długa, uderzając głową o blat stołu.
Cholerne nogi! Czemu zawsze przy nowo poznanych ludziach muszę się zbłaźnić!
Byłam zła, ale cała ta sytuacja była tak przekomiczna, że wybuchnęłam śmiechem.
Momentalnie przy mnie zjawił się Staś, który złapał mnie w talii i pomógł mi się podnieść, podczas gdy ja i Adam zanosiliśmy się śmiechem.
-I jak cię tu puścić na rolki Liz, jak ty na nogach się przewracasz? - Stasiek powiedział czule.
-Uwierz mi na rolkach jeżdżę lepiej. - znów zaczęłam się śmiać
-Chciałbym ci wierzyć. - Staś sam wybuchnął śmiechem.



     Szliśmy przez park oświetlony okrągłymi lampami. On ze swoją starą zdezelowaną deską, a ja z moimi białymi rolkami do jazdy figurowej.
-To tutaj. - oznajmiłam wskazując na zabetonowany plac służący jako skatepark.
-Ładnie tu. - powiedział.
Fakt, było tam ślicznie. Było już trochę ponuro, a okrągłe lampy oświetlały to miejsce, nadając mu magiczny nastrój.
Założyłam słuchawki, rolki, włączyłam muzykę i zaczęłam jeździć.
      Kocham to uczucie, to które towarzyszy jeździe na rolkach. Ta wolność, wiatr we włosach, ta prędkość, ta  przyjemna samotność... No nie całkiem.
Jeździłam na rolkach odkąd skończyłam dwanaście lat. W moim życiu były takie okresy, gdy jeździłam po kilka godzin dziennie. Gdy już zaczynałam jeździć czas płynął mi sto razy szybciej.
-Lizzie! - usłyszałam krzyk Stasia.
W prawdzie to prawie o nim zapomniałam, nie zwracałam na niego uwagi, nie widziałam nawet czy jeździ dobrze. W ogóle go nie widziałam. Jeżdżąc na rolkach zapominałam o całym świecie.
-Hm? - zapytałam próbując złapać równowagę po nieudolnym piruecie.
-Za piętnaście. Czas do domu.
-O.
-Wszystko w porządku?
-Tak.
Usiadłam na ławce i zaczęłam rozsznurowywać rolki.



     Idąc przez ciemny korytarz nie czułam się samotna. Czułam, że chcę być w moim pokoju, w łóżku, w piżamie i czytać o jakiejś chorobie lub teorii. Wybór był prosty - zespół Aspergera. Wolałam myśleć o częściowym zaburzeniu rozwoju mieszczącym się w spektrum autyzmu, obejmującym upośledzenie umiejętności społecznym, niż o nim.
Gdy  wywaliłam się za ziemię - udało mi się zapomnieć.
Gdy jeździłam - udało mi się.
A teraz? Teraz pamiętałam jak nigdy.
O czym? O wszystkim.
Człowiek o słabej pamięci musi być szczęśliwy. Bardzo.
     Około godziny dwudziestej trzeciej zadzwonił telefon. To był Staś.
Nie pozwalał mi zapomnieć.
-Witaj. - powiedziałam cicho.
-Witaj. - odpowiedział niskim ciepłym głosem.
-...
-Chciałem zapytać czy wszystko w porządku.
-Już dobrze.
-Nigdy nie widziałem nikogo, kto jeździ tak dobrze jak ty.
-To mało widziałeś..
-Jeździłaś jakby cały świat przestał istnieć.
-Bo przestał...
-Mówiłem do ciebie, a ty nie odpowiadałaś. Potem dopiero zorientowałem się, że masz słuchawki na uszach.
-Wybacz.
-Nic nie szkodzi.
-...
-O jakim zaburzeniu czytasz?
-Zespół Aspergera.
-To ten, który miał Forrest Gump?
-Tak.
-Może i jestem głupi, ale wiem co to miłość.
Idealnie! Ten człowiek był niemożliwy.
-Lubię ten cytat. - odparłam.
-Ja też.
-To pa.
-Lizzie...
Przez chwilę trwaliśmy tak w ciszy. Słyszałam tylko jego oddech.
-Skąd mam wiedzieć co czujesz skoro nic mi nie mówisz? - zapytał.
-Mówię...
-Ale nie wszystko.
-Nie muszę mówić wszystkiego.
-Nie będę cie zmuszał...
-Dzięki.
-...
-...
-To przeze mnie?
-Nie.
-Nie kłam.
-Nie kłamię.
-Lizzie ja...
-Chce mi się spać.
-Lizzie ty wciąż uciekasz...
-Przed czym?
-...
-...
-Nie kłóćmy się...
-Dobrze.
-...
-Przyjaciele?
-...
-Stanisław?
-Przyjaciele. - wydukał cicho.
-...
-...
-Pa.
-Pa.
Rozłączył się.
-Czemu to nie jest proste?! - krzyknęłam i rzuciłam telefonem w kanapę.
Drzwi do mojego pokoju otworzyły się. To był Notes. Spojrzał na mnie zza okularów i powiedział.
-Życie nie jest łatwe Elizo... Czasem sami je sobie utrudniamy. - ruszył wymownie wąsem po czym dodał szorstko - Cisza nocna. Idź już spać. Dobranoc.
-Dobranoc. - odpowiedziałam.


 
 


piątek, 26 czerwca 2015

Rozdział 1



Było nadzwyczaj gorące wrześniowe popołudnie. W pokoju było strasznie duszno i potwornie gorąco. 
Wiem, że nie powinno się w tym kontekście używać epitetów takich jak ,,strasznie’’, ale żaden inny epitet nie obrazował tego jak bardzo było gorąco.
Czy jest coś straszniejszego od siedzenia w pokoju na drugim piętrze, podczas gdy temperatura powietrza na zewnątrz przekraczała 35°C? Pewnie wiele rzeczy...  ( np.przyszłość, występowanie publicznie, śmierć bliskich, bezsilność...)
Czułam, że się roztapiam.
Ostatkiem sił zwlekłam moje mokre od potu ciało z łóżka i zbliżyłam się do otwartego na oścież okna.
Wychyliłam się i zamknęłam oczy.  Letni wietrzyk delikatnie smagał moje policzki. Poczułam ulgę.
-Lizzie!
Usłyszałam jak ktoś mnie woła.
Spojrzałam w dół i dłuższy czas szukałam wzrokiem tego kogoś. Na podwórzu leżało kilka osób, ale żadna nie zwracała na mnie najmniejszej uwagi, wszyscy byli zajęci swoimi sprawami.
W końcu zauważyłam siedzącą na czerwonym kocu pod wierzbą postać, która do mnie machała. To był Stasiek.
-Rusz tyłek! Nie będziesz siedzieć cały dzień w tej saunie! – krzyczał uśmiechając się serdecznie.
Odwzajemniłam jego uśmiech i nic nie mówiąc, ruszyłam w stronę drzwi, zabierając z biurka klucze i telefon.

     Po chwili leżałam już na kocu obok Stasia.
Na nosie zamiast swoich zwykłych okularów korekcyjnych miał okulary przeciwsłoneczne.
Leżał na plecach z zamkniętymi oczami i uśmiechał się non stop.
    Na podwórzu między internatami rosło kilka starych, potężnych drzew, które były schronieniem dla uczniów podczas dni tak gorących jak ten. To miejsce było magiczne. Promienie słońca przedostawały się przez przestrzenie pomiędzy liśćmi, tworząc magiczne słupy światła. Budynki z czerwonej cegły, obrośnięte bluszczem, okalające podwórze dawały przyjemny cień i niesamowity nastrój.
    Delikatnie kopnęłam Stasia w łydkę, by sprawdzić czy nie przysypia.
-Zastanawiałeś się kiedyś nad konsekwencjami naszych decyzji? – zaczęłam.
-Oczywiście. – powiedział z dziwnym entuzjazmem, zupełnie tak jakby  w myślał o tym samym w tej chwili i dodał – Pamiętasz może dwunasty kwietnia w tym roku?
-Co to ma do rzeczy? – zdziwiłam się.
-A widzisz Lizzie, ma bardzo dużo… - wziął głęboki oddech, spoważniał i zaczął swoją opowieść – Tego dnia nie miałem ochoty iść na trening, więc zwiałem rano z basenu. Przez cały dzień starałem się omijać trenera szerokim łukiem, aż tu nagle pojawił się na korytarzu obok sali, w której odbywały się właśnie zajęcia dla uczniów o profilu fotograficznym.  Trener stał tyłem i sprawdzał wywieszone na tablicy zastępstwa. Miałem wybór – albo będę udawał, że chciałem zobaczyć jak wyglądają te zajęcia, albo będę się musiał mu tłumaczyć. Wybór był prosty. Wparowałem do sali i zapytałem się Kacprzyka czy mogę popatrzeć. Zgodził się. Akurat przy tablicy stała dziewczyna, która właśnie pokazywała na ekranie interaktywnym naprawdę świetne, wykonane przez nią zdjęcia. Niestety ta dziewczyna nie wyglądała na zadowoloną, rzuciła pod nosem ,,Chyba siła wyższa nie chce żebym w końcu pokazała te pieprzone zdjęcia.’’ Z tym, że nie powiedziała ,,pieprzone’’.
Staś wybuchnął serdecznym śmiechem i dodał:
 -Siedziałem na lekcji do końca, a po dzwonku podszedłem do owej dziewczyny i przeprosiłem ją. Bardzo się denerwowałem, ponieważ nie umiem rozmawiać z nowo poznanymi ludźmi.  W ramach rekompensaty zaprosiłem ów rudowłosą niewiastę na lody, a ta (ponieważ kocha jedzenie ponad wszystko inne) zgodziła się. Resztę tej historii już znasz.
    Fakt. Znałam ciąg dalszy. Całą ta sytuacja stanęła przed moimi oczami.
Dokładnie pamiętałam jak do klasy wbiegł wysoki, dobrze zbudowany chłopak z przekrzywionymi okularami na nosie. Był ubrany w szarą bluzę i podarte dżinsy. Widać było, że się denerwuje, no i trochę się jąkał. Wszyscy się na niego gapili.
Moja pierwsza myśl o tym jegomościu? Pajac, który przerwał mi prezentacje ,,pejzaży stylizowanych na fantasy’’.
Gdy podszedł do mnie by mnie przeprosić wciąż myślałam, że to pajac, ale… Poszliśmy na lody (Życiowa rada numer 1: Jeśli ktoś płaci za twoje  jedzenie ufaj mu bezgranicznie.), dużo rozmawialiśmy i okazał się niesamowicie wartościowym człowiekiem. A dziś? Dziś leżeliśmy razem na czerwonym, kraciastym kocu jego dziadka z wypalonymi od papierosów dziurami i rozmawialiśmy o konsekwencjach naszych decyzji.
-Gdyby nie twoje lenistwo nigdy byśmy się nie zaprzyjaźnili. –stwierdziłam.
-Dokładnie. – wybuchnął śmiechem i dodał – Gdyby nie moje lenistwo smażyłabyś dalej swój tyłek w pokoju.
-Kto wie? Może leżałabym obok jakiegoś innego faceta, albo leżałabym w szpitalu, albo siedziałabym w domu, albo…
-Efekt motyla? – zapytał zaciekawiony.
-Dokładnie.
-Jedna decyzja zmienia naszą przyszłość całkowicie… - Staś zaczął się zastanawiać.
    Gdyby nie to, że zwiał z basenu nie spędziłabym z nim tych wszystkich wspaniałych chwil. Przed oczami przelatywały mi obrazy wspólnie spędzonych popołudni, wieczorów filmowych, jedzenia niezdrowych rzeczy, wygłupiania się, długich rozmów, poznawania nowych ludzi… Gdyby nie on, to moje życie byłoby zupełnie inne. Może bym nie była tą samą Lizzie co teraz…
Przecież to on nazwał mnie ,,Lizzie’’. Bez niego byłabym  tylko Elizą…

    Leżeliśmy w ciszy, rozmyślając o konsekwencjach i przyszłości.  Słyszałam tylko bicie jego serca i przejeżdżające samochody. Było tak jakby wszyscy oprócz nas spali.
Byłam mu tak bardzo wdzięczna.
-Dziękuję… - wyszeptałam.
Nic nie odpowiedział. Był strasznie zamyślony, patrzył się w jakiś niezidentyfikowany punkt na niebie, które ledwo widział spod liści wierzby.
Podniosłam prawą rękę Staśka i spojrzałam na jego zegarek, była 1720.
To oznaczało, że trwaliśmy tak w ciszy, rozmyślając o efekcie motyla prawie godzinę.
-Śpisz? – zapytałam cicho.
-Chciałabyś. – odparł, przeczesując ręką swoje złociste włosy.
-Jakiś nowy cytat? – zapytałam trącając go łokciem w bok zaczepnie.
    Dobrze wiedziałam, że szukał w głowie cytatów. Staś należał do tej dziwnej grupy ludzi, która ma obsesje na punkcie zdań wypowiadanych przez innych ludzi.
W swoim pokoju pod łóżkiem trzymał kilka zeszytów, w których zapisywał różne cytaty, a te ulubione miał wypisane na  kolorowych, samoprzylepnych kartkach wywieszonych na ścianach jego pokoju.
Muszę przyznać, że trochę mnie tym zaraził i sama znałam mnóstwo cytatów.
-Czas to nie kaseta magnetofonowa, którą można przesuwać w przód i w tył.- mówił spokojnie głosem niskim i ciepłym. Uwielbiałam ten głos.
-Paulo Coelho. – wybuchnęłam  śmiechem – Zero oryginalności Stanisławie.
-Mam znaleźć cytat, którego nie znasz?– uśmiechnął się zaczepnie - Co będę za to miał?
-Zaryzykuję. – stwierdziłam - Paczkę żelek?
-A nie mówi się ,żelków''?
-Nie wiem. - stwierdziłam - Jeśli chodzi o liczbę pojedynczą to poprawna jest forma ,,żelek'' zarówno jak i ,,żelka''. Mamy tutaj całkowitą dowolność. Aczkolwiek liczba mnoga to dla mnie zagadka, dlatego używam tych dwóch form naprzemiennie.
Staś uśmiechnął się serdecznie i zaczął się zastanawiać. Trwało to dobrą chwilę, aż w końcu powiedział cicho:
-Śmierć jest niezwykle zwyczajna. Przydarza się każdemu, chociaż ludzie zdają się o tym zapominać. Dlatego nie wolno nam tracić czasu.
-Tak więc..
-Nie wiesz. – szturchnął mnie w ramię, uśmiechając się zadziornie.
-Zastanawiam się. Czekaj! – próbowałam znaleźć jakieś nazwisko, które pasowałoby do tego cytatu.
-Nie kłam! – krzyknął z radością – Żelki moje!
-Nie mam pomysłu… - przyznałam się.
- ...dlatego nie wolno nam tracić czasu… Na smażenie swojego tyłka w tej saunie zwanej pokojem 43. – starał się od początku do końca mówić głosem lektora, ale na końcu wybuchnął serdecznym śmiechem, a ja razem z nim.
Rozbrajał mnie jego śmiech.
     Drzwi internatu mocno skrzypiały, co oznaczało przybycie nowych ludzi. Na podwórze w ułamku sekundy przybiegła jakaś dziewczyna, na której widok z koca rozłożonego obok ganku zerwała się inna i zaczęły donośnie krzyczeć i popiskiwać:
-Iiiiiiiiiiiiiiiii! Magduś! Tęskniłam! Iiiiiiii! - piszczała niska blondynka, przytulając krępą brunetkę średniego wzrostu. 
-Iiiiiiiii! Gosia! Kochanie! Iiiiiiii! Ile my się nie widziałyśmy?! - obie podskakiwały niczym nadpobudliwe szczeniaki.
-Za długo! Hahahahahhaha! Iiiii! Jesteśmy w tej samej szkole! Super! Jesteśmy nawet w tej samej klasie! Iiiiiiii! - słowa należały do niskiej blondynki, aczkolwiek pisk był wspólny. 
Staś uśmiechał się pod nosem z dezaprobatą dla nadpobudliwych przyjaciółeczek.
-Wow! Stasiek! Mam łokcie! - starałam się wydobyć z siebie jak najbardziej piskliwy głosik. 
-Iiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii! - Staś i ja zaczęliśmy donośnie popiskiwać.
Przyjaciółeczki spojrzały na nas ze złością i urażone odeszły w stronę internatu. 
-Dobrze, że te alarmy samochodowe już sobie poszły. - westchnął Staś. 
-Myślę, ze odgłosy, które wydawały, przypominały bardziej gwizd czajnika lub pisk gumowej zabawki dla psa. - stwierdziłam. 
-Nie ważne jak brzmią, ważne jest to, że nie muszę znosić ich wzajemnej miłości...


-Tak więc… - Stasiek usiadł na kocu  i poważnie dodał – Mam pytanie Lizzie…
-Hm? – także się podniosłam.
-Możesz mi oddać moją koszulę, którą przetrzymujesz przez całe wakacje?! –powiedział głośno i dosadnie, uśmiechając się przy tym serdecznie.
    Pod koniec roku szkolnego ,,pożyczyłam’’ od niego koszulę w kratę. Miałam ją oddać przed apelem, ale skończyło się na tym, że nosiłam ją całe wakacje.
Wstałam i podałam mu rękę. Stasiek skorzystał z mojej pomocy i zaczął składać czerwony, trochę dziurawy koc w kratę.
-Chodźmy. – zaproponowałam wskazując w stronę wejścia do internatu.
Staś uśmiechnął się krzywo i zdjął okulary, zmieniając je na swoje zwykłe okulary korekcyjne. Jego wzrok zdawał się mówić ,,Nie chcę iść do tej sauny, ale chcę odzyskać moją ulubioną koszulę’’.
    Mój pokój znajdował się w pierwszym budynku żeńskiego internatu na drugim piętrze. Miał numer 43.
     Każdy uczeń miał swój własny pokój i niedużą łazienkę. W pokojach były podstawowe meble, wszyscy mieli podobne, ale uczniowie mogli sami ozdobić i przemeblować swoje pokoje.
   Wyjęłam z kieszeni klucze i otworzyłam stare dębowe drzwi.
Po wejściu do pokoju zaraz po prawej stronie stało moje jak zwykle niepościelone łóżko, z szarą pościelą, tuzinem poduszek i moim ukochanym pluszowym misiem - Tadziem. 
Nad łóżkiem wisiały zdjęcia, które robiłam przez ostatni rok, zdjęcia rodziny, przedmiotów, zwierząt, krajobrazów, właściwie wszystkiego. Oświetlały je białe lampki choinkowe. 
Przy moim łóżku obok drzwi do łazienki stało białe pudło na dokumenty i kable. Często się o  nie potykałam, ale nigdy nie zmieniałam jego miejsca.
Na drzwiach wisiała korkowa tablica z regulaminem internatu, zdjęciami, które nie zmieściły się na ścianie i notesem na ,,ważne'' zapiski. Pod oknem stało drewniane biurko i obrotowe, białe krzesło. Otwarte na oścież okno było zasłonięte białymi, matowymi firankami i zasłoną w szary skandynawski zygzak, a na parapecie stały kaktusy (jedyne rośliny, które wytrzymywały w moim pokoju). Po lewej stronie od drzwi stała stara dobra kanapa z pikowaną szarą narzutą i kolorowymi poduchami, a przy niej wielka szafa.
    To właśnie z tej szafy wyjęłam flanelową koszulę w kratę, która należała do Stasia.
Rozłożył ręce, a ja rzuciłam koszulę w jego stronę. 
-A gdzie żelki? – zapytał zaczepnie.
Otworzyłam drugie drzwi szafy i wyjęłam z niej paczkę żelek ( lub żelków ), które także mu  rzuciłam.
-No… Także dziękuję serdecznie i muszę już lecieć. – mówił patrząc na zegarek.
-Pomagasz Arkowi? – zapytałam zamykając drzwi szafy.
-Nie. Dzisiaj nie. – ziewnął donośnie jakby chciał zatuszować zdanie, które miał wypowiedzieć – Ewa poprosiła mnie o pomoc przy gazetce szkolnej.
,,Lizzie nie denerwuj się! Nie powinnaś być zazdrosna. To twój PRZYJACIEL.’’ – rozmyślałam gorączkowo. 
Ewa była najładniejszą dziewczyną w szkole i przewodniczącą samorządu szkolnego. Wszyscy ją uwielbiali. Muszę powiedzieć, że ja też czułam do niej sympatię, ale w tym momencie jakoś nie potrafiłam jej lubić.
Wzięłam głęboki oddech i powiedziałam szorstko:
-O. To fajnie…
Brawo Lizzie! Właśnie wyszłaś na zazdrosną przyjaciółkę, na bluszcz*. On jest wolnym człowiekiem może się spotykać z kim chce.  Co on teraz o mnie pomyśli?
Siedziałam na podłodze i nerwowo przebierałam palcami (nawyk pianisty). 
-To ja już idę. – stwierdził z lekkim uśmiechem i dodał – Przytuliłbym cię na pożegnanie, ale przytulanie nie jest zbyt przyjemne, gdy temperatura powietrza przekracza 30°C.
Odwrócił się w stronę drzwi i złapał za klamkę.
-Czekaj! – krzyknęłam.
Staś odwrócił się i spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem.
O losie, dlaczego w tym momencie nie mogłam nic z siebie wykrztusić?
Wzięłam głęboki wdech i wydukałam:
-Ten cytat… Ten o śmierci…
-Salley Vickers. – powiedział szorstko,  uśmiechnął się krzywo i wyszedł.
Staś wyszedł, a drzwi trzasnęły.
Znów zostałam sama… Sama w tej saunie.



* taka, która izoluje swojego przyjaciela od innych. Otacza go.